- Nieraz w nocy leżałem bezwładnie, ale nogi miały czasem nerwowe odruchy - opowiada Michał Jucha z Kaczyc. – I myślałem: „To już! Panie Boże, dziękuję Ci!”. I że to będzie spektakularne uzdrowienie – wstanę, wszyscy padną z wrażenia, powiedzą: „Wow! Panie Boże, takie cuda!”. I za chwilę – sam próbuję ruszyć nogami, a tu... nic.
Wtedy akurat nasiliła się choroba. Wchodziliśmy razem na modlitwę wstawienniczą do kościoła franciszkanów w Cieszynie – opowiada Michał Jucha. – Kuśtykałem o kulach, kiedy w drzwiach zderzyliśmy się z panią Dorotą. Jej zdziwienie i moja odpowiedź: „Chory jestem. Mam raka”. W czasie modlitwy podeszła i podała karteczkę: „Zadzwoń”. To była ulotka Hospicjum im. Łukasza Ewangelisty.
Taki epizod
Ewa i Michał spotkali się w liceum. Oboje chodzili do jednej klasy w cieszyńskim LO im. Antoniego Osuchowskiego. – Ale parą zostaliśmy dopiero po maturze w 2001 roku – opowiada Ewa. – I od tego czasu jesteśmy ze sobą nieprzerwanie. Choć ja studiowałam w Krakowie, a Michał w Katowicach. W 2007 roku pobraliśmy się, zamieszkaliśmy w moim domu rodzinnym w Kaczycach. A potem spotkały nas najważniejsze wydarzenia w historii naszej rodziny – pięć lat temu przyszła na świat Hania, a trzy lata temu – Mikołaj.To taki telegraficzny skrót.
– To był 2004, może 2005 rok. Straciłem czucie na części brzucha. Lekarz tłumaczył to stresem – mówi Michał. – W 2006 coś nowego – miałem tak silne bóle kręgosłupa, że wiedziałem: trzeba to zdiagnozować. Badania i wynik: guz umiejscowiony przy kręgosłupie. W 2006 r. Michał trafił do szpitali w Warszawie. Ewa była z nim. – Wydawało się, że po operacji nowotwór już nie wróci – wspomina Ewa. – Potraktowaliśmy to jako epizod w naszym życiu. Od dawna byliśmy zdecydowani na małżeństwo.
– Ewa chyba zobaczyła, że jestem niezłym fighterem i kandydatem na męża – śmieje się Michał. – Zostawiliśmy tę „przygodę” za sobą i skupiliśmy się na kolejnych etapach życia. Michał postanowił dokończyć studia – przez chorobę był rok do tyłu. Ewa zaczęła pracę polonistki i psychologa.
Uparliśmy się
Trzy lata później, w październiku 2009 roku, choroba znowu dała znać o sobie. – Badanie wykazało, że mam guza w tym samym miejscu – mówi Michał. – Usunięto go operacyjnie. Ale ta sama sytuacja powtórzyła się wiosną, a potem jesienią 2010 r. Tym razem nowotwór mocniej zaatakował – ucisk na rdzeń kręgowy był tak duży, że zostałem sparaliżowany od pasa w dół. Szybko przeprowadzono operację w Sosnowcu – usunięto guza, ale także wymieniono dwa kręgi na sztuczne implanty. Intensywna rehabilitacja dała efekt: w wakacje 2011 r. mogłem już poruszać się o własnych siłach. Niestety w 2012 r. w lutym w kontrolnym badaniu ujawniono kolejnego guza, którego znów usunięto. Ale we wrześniu 2012 r. pojawił się kolejny – opowiada Michał.
Operacje, które przeszedł w Polsce, nie dawały mu szans na całkowite wyleczenie. – I wtedy dowiedziałem się o istnieniu ośrodka ortopedycznego w Budapeszcie, gdzie takie guzy jak mój tamtejsi lekarze usuwają w sposób, którego nie wykorzystuje się w Polsce. Już w listopadzie przeszedłem tam operację, w trakcie której usunięto guza wraz z innymi elementami, m.in. wymieniono sześć kręgów na sztuczne implanty. Komplikacje pooperacyjne spowodowały, że w Budapeszcie musiałem mieć jeszcze dwie kolejne operacje – wspomina.
Ktoś tam nami kieruje
To skrót historii choroby Michała. A między jej wierszami – cierpienie, upór i walka. – Do problemów podchodzimy zadaniowo – mówią zgodnie. – Skoro się pojawił, to staramy się szukać rozwiązań. Spotkaliśmy w tym czasie wielu wspaniałych lekarzy i pielęgniarki. Ale najtrudniej jest wtedy, kiedy lekarze mówią, że nic już się nie da zrobić. Słyszeliśmy to nieraz. Lekarze nawet nie dają sygnału: jedź tam, dopytaj, bo my może nie wiemy o czymś. Mówią: nie i koniec. Nie mieliśmy żadnych znajomości. Uparliśmy się, że będziemy szukać.
– Na to, co nas spotykało, patrzymy jak na prowadzenie. Ktoś tam nami kieruje... – uśmiecha się Michał. – To, że trafiliśmy na wspaniałego neurochirurga w Sosnowcu, było dla nas na ten czas najlepszą wiadomością. Przed kolejną operacją okazało się, że pan doktor złamał nogę, a nikt poza nim nie chciał się podjąć operacji. W Piekarach dowiedzieliśmy się o Budapeszcie... I kolejne „zbiegi okoliczności” – dalsza kuzynka Ewy wyszła za mąż za Węgra. On napisał pierwszy e-mail do kliniki. Potrzebne wyniki badań na płytce dostarczył lekarzowi kolega Ewy i Michała, który akurat pracował na Węgrzech. To właśnie przed wyjazdem do Budapesztu spotkali się z Dorotą Kanią, prezes cieszyńskiego hospicjum. –
Czasem hospicjum kojarzy się z miejscem, z ludźmi, którzy zajmują się chorymi, którym zostało już niewiele życia. Hospicjum jednak nigdy nie zabiera nadziei na życie – mówią. – Rak to nie wyrok. Cieszyńskie hospicjum ma też pod opieką pacjentów nowotworowych, którym pomaga np. w zakupie środków medycznych, w transporcie do szpitali, daje ogromne wsparcie duchowe i psychiczne. Taką pomoc nam zaproponowano i jesteśmy za to bardzo wdzięczni całemu zespołowi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.