O pracy w szpitalu w Bagandou, wierze i rebelii z Gabrielą Durczyk rozmawia ks. Zbigniew Wielgosz.
Ks. Zbigniew Wielgosz: Poznaliśmy Panią dzięki wiadomościom pisanym na blogu…
Gabierla Durczyk: W Bagandou pracowałam rok. Blog miał być z początku formą kontaktu ze znajomymi, dla których Republika Środkowej Afryki to był tylko jakiś region, a nie państwo. Blog – przez internet – to było też nasze okno na świat, bo mieliśmy odcięty telefon.
Jak minął ten rok?
Przy stole operacyjnym, przy dzieciach, dorosłych, podczas wizyt lekarskich, nocą, gdy coś się działo… Na początku, jak przyjechałam, było dużo wypadków motocyklowych. W najgorszym okresie rebelii nie było aż tak dużo pracy, bo ludzie bali się przychodzić, uciekali do lasu i nie wracali do szpitala. Nie wiemy, ile ofiar, takich „cichych”, ukąszonych przez węża, zabitych przez malarię, było w tym ostatnim czasie.
Największy problem?
Malaria, niedożywienie dzieci. Najbardziej bolesna jest bezsilność, kiedy rodzice zabierają najpierw dzieci do czarownika, a potem dopiero przychodzą do nas. Na leki od czarownika nie mamy żadnego antidotum, więc nie wszystkie dzieci udało się uratować. Bywały też sytuacje, że dziecku się polepszało w naszym szpitalu, a po kilku dniach rodzice podawali mu leki od czarownika. A my nic nie mogliśmy zrobić.
Czego wam najbardziej brakowało?
Ludzi, personelu. Często się zdarzało, że noc w noc byłam wołana do szpitala. Ale szpital mimo to funkcjonuje bardzo dobrze, ludzie miejscowi radzą sobie coraz lepiej, są wyszkoleni. Leków nam nie brakowało, choć wiadomo, że nie były to jakieś nadzwyczajne medykamenty.
Szalała rebelia. Jak sobie pani radziła ze strachem?
Na początku nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Ciągłe napięcie, nasłuchiwanie. Dochodziły nas wieści o działaniach rebeliantów, że jadą, że są blisko… Bardzo to było stresujące na początku. Potem jakoś się do tego stresu przyzwyczajaliśmy. Był moment, że uciekliśmy do lasu, w busz, bo rebelianci byli 30 kilometrów od nas, ale nie dotarli do szpitala. Nie da się być spokojnym wobec człowieka, który pojawia się z bronią, idzie w twoim kierunku. Albo można było zwariować z tego całego strachu, albo zaufać. Nie wiem, czy kiedykolwiek udałoby mi się tak zaufać Bogu, jak tam. Powiedziałam Mu: „Jak już tu jestem, to mnie, Panie Boże, chroń”. Była możliwość ewakuacji, ale zostaliśmy. Nie żałuję, że zostałam.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.