Problemy z komunikacją są nie do uniknięcia. Trzeba je wkalkulować w nasze relacje z bliźnimi.
Czy zawsze rozumiemy, co bliźni chce nam powiedzieć? Nie zawsze język precyzyjnie wyraża to, co człowiek chce przekazać. Dochodzi do tego prawda, że każdy ma tendencję do usłyszenia tylko tego, co chce usłyszeć. A gdy ktoś mówi długo, w pamięci słuchaczy zapadają tylko fragmenty wypowiedzi. Nie zawsze najważniejsze. To tylko niektóre z problemów, jakie stwarza międzyludzka komunikacja.
Piszę o tym po miniburzy, jaką wywołał mój ostatni komentarz. O nauczaniu papieża Franciszka odnośnie do radości i smutku. Między innymi zacytowałem Jego słowa z początku wystąpienia: „Kościół nie jest schronieniem dla ludzi smutnych, Kościół jest domem radości!”. To wybiły agencje w swoich skrótach z wydarzenia. Ale następne zdanie, wypowiedziane tuż po tym, ustawia sens tej wypowiedzi papieża zupełnie inaczej „Ci, którzy są smutni znajdują w nim prawdziwą radość”. Prawda że to trochę zmienia sens wcześniejszej wypowiedzi?
Franciszek mówi: Przyjdźcie do Chrystusa obecnego w Kościele, a odnajdziecie radość; nie bójcie się, że tam każą się wam smucić. To jednak coś zupełnie innego niż twierdzenie, że w Kościele nie ma miejsca na smutek czy dla smutnych. Niestety, niektórzy wypowiadający się pod moim komentarzem nawet nie próbowali spojrzeć na wyrażone przeze mnie niepokoje miłosiernym okiem. Nie przyjmujesz tego co mówi papież, więc jesteś złym chrześcijaninem. Kwintesencją takiej obcesowej postawy był ktoś, kto napisał: „Co myślę? Myślę, że takie wypociny szkoda komentować”. Niestety, po czasie dzielenia na Kościół toruński i łagiewnicki niektórzy spośród nas znaleźli nowy powód do dzielenia chrześcijan: na tych którzy (jak się im wydaje) słuchają papieża i tych, którzy (jak też im się tylko wydaje) go nie słuchają.
Inny, bardziej jaskrawy przykład przykład? Papież Franciszek dość często apeluje o pomoc dla ubogich. Krytycy Kościoła poczuli wiatr w żaglach. „Zamknęliście się w swoich pałacach i nic was nie obchodzi” – krzyczą do biskupów czy księży. A ja czuję się zakłopotany. Dlaczego? Doskonale wiem o istnieniu w Kościele różnych powołań, różnych funkcji. I wiem, że nie wszyscy mogą i powinni zajmować się tylko i wyłącznie pomocą potrzebującym. Na dodatek pamiętam, że niedawno zmarł blisko murów Watykanu pewien kloszard. Franciszek wyraził nawet ubolewanie z tego powodu. Czy można go winić za śmierć tego człowieka? Oczywiście że nie. A czy biskupów, księży czy mnie można winić za to, że wokół nas są chorzy i głodni którzy potrzebują pomocy i jej nie znajdują? Dla tych powołujących się na Franciszka krytyków Kościoła odpowiedź nie jest już tak jednoznaczna, jak w przypadku papieża. Nieważne ile faktycznie czasu i sił poświęca biskup X czy ksiądz Y potrzebującym. Nieważne co w tym względzie już zorganizował. Widzi się, że jest nędza, więc widocznie nie robią nic. I znów jest powód do dzielenia Kościoła na tych dobrych i złych…
Smutne, że zamiast mobilizować do dobra nawet papieskie nauczanie bywa wykorzystywane do pokazywania palcem kto jest czemu winny i kto jest gorszym chrześcijaninem. „Ale im przywalił”, „dobrze im powiedział”. A nie powinno się zmieniania świata zaczynać od siebie?
Nie każde wezwanie Franciszka przyjmuję z entuzjazmem. Podobnie zresztą jak nie przyjmuję z entuzjazmem każdego wezwania Ewangelii. Bo stawiają mi trudne wymagania. Wiem, że do nich nie dorastam. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że ich w sobie nie zagłuszam i pozwalam, by niepokoiły moje sumienie. By były wezwaniem, że można więcej. Więc nie będę się stawiał po stronie chodzących ideałów i wołał, jak to bywa w zwyczaju niektórych (także katolickich) publicystów „patrzcie na mnie i uczcie się ode mnie”. Potraktuję je jako wezwanie także dla siebie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.