Za naszych dni znaleźli się w Polsce ludzie, którzy chcieliby reguły pedagogiki zmieniać według swoich pomysłów. Przed niejednym z nich musimy bronić pokolenia naszych dzieci.
Temat sprzed kilku tygodni, niewielkie emocje opadły, choć nie całkiem. Ale to temat nie na emocje tylko na zdrowy rozsądek. Do szkoły chodziłem jak wszyscy i na religię też jak prawie wszyscy. Tyle, że szkoła była w szkole, a religia w kościele, w niewielkiej sali przylegającej do prezbiterium. Tak było i już. Przed pierwszą komunią (wtedy w klasie czwartej) katechetą był proboszcz, w pozostałych siostra zakonna. I było rozróżnienie: klasa komunijna chodziła „na katechizm”, inne chodziły „na religię”. Klasę szóstą miałem z religią już w szkole. Nie pamiętam, czy od początku, czy po jakimś dopiero czasie. Równocześnie parafia „dostała” wikarego. Młody (prosto po święceniach) zawsze ma fory przed starym. Takie jest życie. Siostry zakonne już przedtem zniknęły z parafii (i tak było chyba w całej Polsce). Do nas już nie wróciły.
Wikarego-katechetę dzieci i młodzież polubiły. On zaś był wszędzie – i w konfesjonale, oczywiście przy ołtarzu, włączył się w wiejski teatr zorganizowany przez mego tatę. Jak tatę zawał serca wyłączył ze społecznikowskiej pracy, ksiądz wikary, na co dzień „kapelonkiem” tytułowany, poprowadził dzieło dalej. A sama religia w szkole? No cóż, po prostu była jednym z przedmiotów nauczania i oceniania. Taki sam układ zastałem w liceum. Ale tylko na krótko, na kilka miesięcy. Zajęcia były w sali przy kościele. Przez jakiś czas zwało się to „religią”, było nawet w szkolnym planie zajęć, ale nie było uwzględniane ani pod względem obecności, ani ocen. Tylko zachowanie uczniów na religii „poprawiło się”. Jak? Prosty powód. Łobuzy przestały na religię przychodzić. A same zajęcia z czasem wróciły do salek parafialnych. Jednej reguły nie łamano nigdy (chyba że w sytuacjach awaryjnych). Otóż pojęcie i grupa zwana „klasą” zawsze obejmowała uczniów tego samego rocznika. Także wtedy, gdy religia była i wróciła do salek przykościelnych. Łączenie zdarzało się w małych wioseczkach, gdzie w roczniku było dwoje – troje dzieci. Ale w takiej sytuacji wszystko jest inaczej. Sam tego doświadczałem.
Tymczasem za naszych dni znaleźli się w Polsce pedagogiczni odkrywcy, którzy chcieliby tę regułę jedności wiekowej zburzyć na lekcjach religii. Czyli dzieci siedmioletnie i piętnastolatki z innymi rocznikami na dokładkę w jednej grupie pomieszać. Toż to bomba gotowa roznieść szkołę, a katechetę lub katechetkę do obłędu doprowadzić. A może właśnie o to chodzi? Pytanie, czy wysuwający podobny pomysł, są tak bardzo złośliwi, czy są aż tak głupi? Jakby jakoś przycichli. Może znalazł się ktoś, kto powiedział: nie gadajcie głupot, bo nikt z nami nie będzie chciał iść. Może. A może po prostu w lawinie „tematów na różne tematy” gdzieś się zawieruszyli. Wszelako dowiedzieliśmy się, że są w naszym pięknym i mądrym kraju ludzie cierpiący na jakąś niezdiagnozowaną słabość. Warto o tym pamiętać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.