Z miłości do Boga i człowieka

Wolontariat misyjny jest coraz popularniejszy wśród młodych katolików świeckich. To piękna, życiowa przygoda, ale również ogromne wyzwanie i odpowiedzialność.

Domy Serca to wspólnota zrzeszająca wolontariuszy z całego świata. Została powołana do życia w 1990 r. we Francji, a od 2000 r. jest oficjalnie uznana przez Kościół jako Prywatne Stowarzyszenie Wiernych. Charyzmatami wspólnoty są współczucie i pocieszenie, a dzieło, które realizują jej członkowie, jest skierowane do najuboższych, osamotnionych i cierpiących.

– Założeniem jest tworzenie miejsc, do których mogą przychodzić ludzie ulicy, by stworzyć im namiastkę domu. Pierwsze Domy Serca powstały w Ameryce Łacińskiej, a stamtąd idea rozprzestrzeniła się na cały świat – mówi Aleksandra Soczyńska, która spędziła kilkanaście miesięcy w Rumunii. Podkreśla, że w każdym kraju cierpienie ma inny wymiar. Wolontariusze towarzyszą potrzebującym we wszystkich przypadkach.

Być dla innych

Ola pochodzi z Wołczyna na Opolszczyźnie. Licencjat broniła w Częstochowie, a studia drugiego stopnia ukończyła w Krakowie. Z Wrocławiem związała się dopiero kilkanaście miesięcy temu, już po powrocie ze swojej misji. – Na wyjazd zdecydowałam się po obronie pracy magisterskiej w 2015 r. Już na ostatnim roku studiów zastanawiałam się, w jaki sposób mogę dać coś więcej od siebie ludziom. Chciałam doświadczyć życia według słów Chrystusa – wśród ubogich. Wiedząc, że nie mam po zakończeniu nauki żadnych zobowiązań, byłam otwarta – wspomina. W ręce wpadła jej ulotka promująca Domy Serca, ale pomysł wyjazdu był dla niej bardzo odległy. Refleksja przyszła dopiero kilka tygodni później.

– Pojechałam na pierwsze spotkanie. Uderzyło mnie to, że zostałam przyjęta taka, jaka jestem. Ten szacunek do człowieka bardzo mnie urzekł. Wtedy pomyślałam, że ja też chcę tak kochać bliźniego, i się zdecydowałam – dodaje. Przygotowania trwały kilka miesięcy, ale już na drugim zjeździe formacyjnym zaproponowano jej wyjazd do Rumunii. – Wybuchłam śmiechem. Byłam bardzo zaskoczona. Misja raczej kojarzyła mi się z egzotyczną podróżą na drugi koniec świata. Ale żeby jechać do Rumunii? Tak blisko? Nie bardzo mi się to podobało, ale powiedziałam sobie, że skoro Pan Bóg wie, co jest dla mnie dobre, to ja w to wchodzę – opowiada. Została posłana do miejscowości Deva na Wyżynie Transylwańskiej. Założenie jest takie, że wspólnotę tworzy minimum 5 osób z różnych krajów, które posługują się miejscowym językiem.

– Dołączyłam do czwórki wolontariuszek – z Argentyny, Francji, Szwajcarii i USA. Na początku dogadywałyśmy się po francusku i angielsku, bo ja rumuński na dobrą sprawę poznałam dopiero na miejscu – opowiada. Podkreśla, że oprócz zgodnego współżycia wspólnota jest miejscem zmagań z różnicami kulturowymi i przyzwyczajeniami innych. – Pamiętam sytuację, gdy zrobiłam obiad, taki typowy, polski, ale usłyszałam, że dziewczyny nie będą go jadły. Takie zdarzenia uczą akceptacji i znajdowania kompromisów – dodaje.

Ewangelizacja – dyskretna obecność

Funkcjonowanie Domów Serca opiera się na trzech filarach: wspólnocie, modlitwie, apostolacie. – Miałyśmy do dyspozycji zwykłe mieszkanie. Czymś, co wyróżniało je od innych, była kaplica – wyjaśnia. To wokół niej toczyło się życie duchowe domowników. – Dzień rozpoczynaliśmy od Liturgii Godzin. Każdy z wolontariuszy przez godzinę modlił się też indywidualnie. To było zaplecze duchowe, z którego każdy z nas czerpał siłę do realizacji swoich zadań – mówi. Misjonarze zobowiązani są do jak najczęstszego uczestnictwa we Mszy św. Jak zaznacza Ola, w ich przypadku była to codzienna Eucharystia w miejscowym kościele. Duchowy program dnia uzupełniał Różaniec. – Naszą patronką jest Maryja stojąca pod krzyżem – Matka Bolesna. Właśnie Jej polecamy wszystkie intencje, ale również naszych darczyńców duchowych i finansowych.

Trzeci filar ma wymiar czysto misyjny. To swoista ofiara dla tych, do których jest się posłanym. A. Soczyńska podkreśla, że zadaniem wolontariuszy w Deva jest towarzyszenie głównie romskim rodzinom, ale również posługa w domu dziecka i pomoc osobom samotnym i chorym. – Po wykonaniu wszystkich obowiązków domowych wychodziliśmy z domu. Przeważnie dwójkami – dla bezpieczeństwa, ale także dla umacniania więzi wspólnotowych – dodaje.

Miejscowi już przyzwyczaili się do obecności członków wspólnoty, bo placówka istnieje w tym mieście 25 lat. – Nasze rozmowy zaczynały się od prozaicznych pytań i od zwykłych zabaw z dziećmi. Później rodzice zapraszali nas do swoich domów. Często w jednym pokoiku mieszkało 10 osób. Dopiero tam była okazja, by w rozmowie opowiedzieć im, co i dlaczego robimy, oraz coś więcej o Jezusie – tłumaczy. Przyznaje, że ewangelizacja to delikatna kwestia. – Przecież nie mogliśmy wyjść od razu z hasłem „Jezus cię kocha”, gdy dzieci w domu nie miały w co się ubrać, ani co jeść, ciężko było też z miejscem do spania... Pokazywałyśmy miłość Chrystusa swoją dyskretną obecnością. W ten sposób wskazywałyśmy, że Bóg o nich nie zapomniał. Nie trzeba do tego słów. Zawsze jesteśmy narzędziem, a Bóg działa.

Misja (z) miłości

Krzysztof Wabnic swoją przygodę misyjną ma jeszcze przed sobą, chociaż historia jego życia dostarcza na pewno nie mniejszych wrażeń, niż planowane dwa lata w Indiach. – Przez 6 lat mieszkałem w domu dziecka. Wpadłem w narkotyki i byłem uzależniony przez 14 lat. Dwa lata spędziłem też w zakładzie karnym. Mam za sobą również próby samobójcze – wymienia. Przyznaje, że szukał dla siebie drogi i znalazł ją na początku w ezoteryce i bioenergioterapii. – Byłem tym zachwycony. Okazało się to jednak błędną ścieżką – opowiada.

Przełom przyszedł podczas tegorocznej Wielkanocy. – Jestem przekonany, że to działanie Ducha Świętego. To było nagłe nawrócenie. W moim życiu zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy i doświadczyłem ogromnej miłości, której bardzo przecież potrzebowałem. Wszystko przewróciło się do góry nogami – zaznacza.

Krzysiek zaangażował się w działanie wspólnoty katolickiej Odnowy w Duchu Świętym parafii pw. św. Michała Archanioła „Michael”. – W październiku pojechałem na konferencję „Serce Dawida” i tam było stanowisko Domów Serca. Wziąłem ulotkę i sobie pomyślałem, że misje to fajna sprawa. Miałem już jednak inne plany. Chciałem zostać instruktorem terapii uzależnień. Modliłem się więc, by Pan Bóg wskazał mi drogę – opowiada. Odpowiedź przyszła po powrocie. Krzysiek dostał kilka jasnych sygnałów, że ma jechać. Po tygodniu wziął udział w pierwszym zjeździe. Na następnym dowiedział się, że może jechać do Indii.

– To był ostatni kraj, do którego chciałem wyruszyć – mówi. Teraz czeka go jeszcze kilka tygodni przygotowań, m.in. w lutym spędzi dwa tygodnie na bezpośrednim przygotowaniu na Kaszubach. – Tam będziemy żyć tak jak we wspólnocie na misji – zaznacza. Po co to wszystko? – Z miłości do Jezusa. To jedyny argument – zapewnia. Ma to być dziękczynienie za to, czego doświadczył. – Jestem gotowy, by oddać siebie drugiemu człowiekowi, który zostanie postawiony na mojej drodze – dodaje.

Wolontariusz swoją misję będzie pełnił przez dwa lata. Do Indii wylatuje już w marcu. – Będę mieszkał w miejscowości rybackiej Chennai w dzielnicy Kasimode na południu kraju, na wysokości Sri Lanki. Podobno jest to teren bardzo niebezpieczny. Cierpienia, z jakimi zmaga się miejscowa ludność, to alkoholizm, przemoc oraz ciągłe zagrożenie tsunami – mówi. Krzysztof zna już też swoje podstawowe zadania. – Apostolat będziemy prowadzić na ulicy, wśród dzieci. Naszym zadaniem będzie też towarzyszenie podopiecznym sierocińców. To będzie dla mnie bardzo mocne przeżycie – zapewnia.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11