O odzyskiwaniu wzroku, miłości i rozdawaniu przez Stwórcę kart opowiada prof. Edward Wylęgała.
Barbara Gruszka-Zych: W pracy wszyscy wiedzą, że jest Pan wierzący.
Prof. Edward Wylęgała: Człowiek swojej wiary nie powinien zamykać w domu. Trzeba sobie powiedzieć jasno, że albo jest się wierzącym ze wszystkimi tego konsekwencjami, albo się świeci Panu Bogu świecę, a diabłu ogarek. Staram się realizować życie wiarą. Nie zawsze mi się to udaje.
Wstaje Pan rano i się modli?
A pani nie? Bezwzględnie! Ja mam udany tydzień, kiedy w poniedziałek o szóstej rano idę na Mszę do bazyliki w Katowicach-Panewnikach. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Ile ty byś zrobił, gdybyś nie chodził do tego kościoła”. A ja mu na to: „Przeciwnie, jak tam idę, to mam moc, zobowiązanie wobec Pana Boga, żeby być dobrym i dążyć w pracy do perfekcji”. Nie po to, żeby mi mówili: „Brawo, Wylęgała!”. Część znajomych będzie nas chwalić, ale części zawsze przyjdzie do głowy myśl: „Jemu trzeba dołożyć”.
Zdarzało się, że Panu dokładali?
Od dwóch lat nie piję alkoholu z powodów religijnych. Stwierdziłem, że tyle jest kłopotów z tego powodu, więc warto coś zademonstrować swoją postawą. To trudna decyzja, ale kiedy się człowiek zwróci do Pana Boga: „Ja sam nie jestem w stanie, ale Ty mi pomóż”, to potem się układa. Trudno mi było wtedy przyjąć reakcję środowiska. Słyszałem pytania w stylu: „A co, chory jesteś?” albo: „Chcesz pokazać, że udaje ci się być od nas lepszym”. Bywało, że ktoś powiedział: „Przysłali cię jako kapusia”. To wszystko mnie spotkało.
Ale na co dzień jest Pan podziwiany. Na korytarzu widziałam tłumy pacjentów, a każdy z nich chciałby, żeby Pan go zbadał.
Staram się nikomu z chorych nie odmawiać. Pięknie napisał ks. Twardowski, że aby być dobrym księdzem, trzeba być najpierw dobrym człowiekiem. Przenoszę to na siebie.
Jak można się kształcić w byciu dobrym?
To praca na co dzień. Ale nastawienie na czynienie dobra, tak samo jak wiarę, wynosi się z rodziny. Podstawą jest wychowanie – absolutnie najważniejszy jest wczesny okres życia, od trzech do siedmiu lat, kiedy dzieciak patrzy na rodziców. Karol Wojtyła od klęczącego na modlitwie ojca brał pierwsze lekcje.
Pana ojciec zginął w wypadku, kiedy miał Pan 13 lat.
Ale wychowywały mnie święta babcia Karolina i święta mama Michalina, która została wdową po czterdziestce. Babcia tak dużo modliła się na różańcu, że nadal znajduję się w kręgu jej modlitwy. Nie było dnia, żebym nie wychodził do szkoły bez przeżegnania się i słów: „Zostańcie z Bogiem”.
Mama utrzymywała rodzinę?
Ktoś musiał zarabiać na trójkę synów, więc mama pracowała w sklepie z pasmanterią. Pamiętam, że każdy dzień rozpoczynała od Mszy św. To były czasy komuny i mama, jak umiała, starała się ułatwiać księżom codzienne życie. Pomagała im załatwiać materiał na sutanny. Ale też białą i żółtą wstążkę, której wtedy nie można było dostać, a była niezbędna do przystrojenia kościoła na Pierwszą Komunię św. Kiedy przyjeżdżali do nas, do Bielska, księża na rekolekcje, to żeby ich godnie ugościć na plebanii, moja mama starała się o jakieś lepsze jedzenie, którego brakowało w sklepach.
To ciekawe, że tak mocno podkreśla Pan dzieciństwo. Przecież każdy dzień nas zmienia...
Ale czym skorupka za młodu nasiąknie… Ktoś, kto chciałby mi zabrać wiarę, musiałby mi zabrać dzieciństwo. Jeżeli mamy wytyczony tor życia, to może się zdarzyć, że zjedziemy z niego na bocznicę, ale zawsze wiemy, gdzie wrócić, by jechać do przodu. Zapyta mnie pani, co jest jeszcze w życiu niezbędne. Trzeba mieć szczęście i dostać wspaniałą żonę. Moja żona Bogusia jest mocniejsza ode mnie, jeżeli chodzi o wiarę. Pochodzi ze wspaniałej śląskiej rodziny, z tradycją wiary i patriotyzmu.
Upomina Pana, poucza?
Po prostu daje przykład. Codziennie jest na Mszy św. Proszę mi pokazać docenta medycyny, który to praktykuje? Kto, jak ona, jest zapisany w nocy na adorację i kiedy jedzie na urlop, szuka kogoś na zastępstwo?
Nie znam nikogo podobnego! A w życiu codziennym? Nie kłócicie się?
Pewnie, że się kłócimy. (śmiech) Ale wydaje mi się, że generalnie moja żona ma rację. A jeśli nawet jej nie ma, to i tak patrzę na punkt pierwszy. Zwykle nasze problemy staramy się przemyśleć, na spokojnie o nich porozmawiać. Jeżeli między małżonkami jest jedność duchowa, to zawsze znajdzie się jakieś wspólne wyjście.
Tę jedność mieliście od początku?
Pracujemy nad nią 32 lata… Na 30-lecie małżeństwa poszliśmy razem na Camino. Polecam wszystkim parom! Ale nie po to, żeby się przejść, zobaczyć ocean, tylko żeby pogadać, przemodlić własne sprawy, rano napić się razem kawy. Nie pielgrzymujcie jednak z grupą, ale we dwoje.
Czego się Pan podczas tej wędrówki dowiedział?
Że możemy nadal, po trzydziestu latach, iść sobie razem, modlić się i rozmawiać.
Za co kocha Pan żonę? A może mimo czego?
Kocham ją, bo się w niej po prostu zakochałem! Ksiądz Kocurek, ważny dla nas kapłan, kilka razy zwracał mi uwagę, że ważna jest odpowiedź na pytanie: „Czy żona jest twoim przyjacielem? Czy można na niej polegać?”. My z żoną jesteśmy przyjaciółmi. Żeby pani wiedziała, jak ja się cieszę, kiedy mogę gdzieś razem z nią pojechać!
A jaki kolor oczu ma żona?
Brązowy.
Często mężowie tego nie wiedzą.
Ale jak się ma męża okulistę, to niemożliwe. (śmiech) Brązowe oczy są najładniejsze.
Oboje jesteście lekarzami.
I na dodatek mamy bardzo bliski rejon działania. Żona zajmuje się twarzoczaszką, a w niej jest oko. Bogusia zrobiła dwa fakultety. Najpierw skończyła stomatologię, a po czterdziestce wydział lekarski.
Czy zajmując się oczami, czuje się Pan wyróżniony? W Biblii to chyba najczęściej wymieniany organ naszego ciała.
Pan Bóg tak nas usposobił, że jesteśmy głównie wzrokowcami. 85 procent bodźców ze świata zewnętrznego dochodzi do nas za pomocą wzroku.
Bóg na nas patrzy, ale czy sam ma oczy?
Na pewno inne, potrafiące zajrzeć do duszy człowieka. Boimy się ciemności, ale ważniejsze niż realny wzrok jest spojrzenie naszej duszy. Często człowiek wszystko świetnie widzi, a nie potrafi odróżnić dobra od zła, bo jego „oko Boga”, czyli sumienie, jak mawia o. Benedykt Zatorski, jest chore.
Po operacji, np. zdjęcia zaćmy, pacjent nagle widzi świat na nowo.
Dawniej dużo było takich sytuacji, kiedy chory przychodził do nas z dojrzałą, białą zaćmą. Wtedy dostrzega się jedynie światło. Moment zdjęcia opatrunku po zabiegu przypomina prawdziwy cud biblijny. Często zdarza się, że po takiej operacji przyjeżdża na kontrolę jakaś pani i mówi, że wszystko w domu jest brudne, trzeba wymalować ściany, a ona tego dotąd nie widziała.
Chciałby Pan wtedy powiedzieć: „Zachowaj też wzrok duszy! Odróżniaj dobro od zła”?
Wewnętrznie tak, ale nie jestem od tego. Jako lekarz jestem zobowiązany służyć choremu. To jest zawód służącego. Jeśli ktoś chce zostać lekarzem, musi o tym pamiętać. Zresztą nasza religia nakazuje szanować każdego myślącego inaczej, a nawet wroga.
To, czym Pan żyje, dostrzegają Pana uczniowie.
Prawdziwą wiarę da się poznać po owocach, dlatego ich zadaniem jest wychwycenie tego, co dla mnie istotne. W naszej kulturze uważa się, że miarą mistrza jest to, że wykształcił lepszego od siebie ucznia. A ja się nauczyłem od Chińczyków, bo jestem profesorem wizytującym w największym szpitalu okulistycznym na świecie, w Xingtai, że nie jest ważne, jakiego wychowałeś ucznia, ale jakich on wychował uczniów. Dopiero wtedy widać, czy udało ci się z efektem przekazać pewne wartości. Na ucznia ma się bezpośredni wpływ, ale z „uczniem wnukiem” kontakt jest trudniejszy. Chciałoby się, żeby ten „wnuk” był lepszy niż „dziadek naukowy”.
Kiedy zdecydował się Pan kierować tym oddziałem, nie było tutaj nic, prócz pustych ścian.
Dlatego zwróciłem się o pomoc do świętych. Jak pani widzi, w moim gabinecie wisi wiele ich wizerunków. To mocny świat istniejący równolegle do rzeczywistego. Po prostu wierzę w świętych obcowanie. Świętą Łucję wybrałem na patronkę oddziału od pierwszego miesiąca mojej pracy, czyli od maja 2000 r. Ojciec Pio to jego główny konstruktor, on nam wiele załatwia. (śmiech) To, że na naszym małym oddziale zainwestowano tyle pieniędzy w cenny sprzęt, to prawdziwy cud. Dlatego wszystkie decyzje konsultuję z tym świętym.
A spotyka Pan świętych, którzy nie muszą schodzić z nieba, ale żyją między nami?
Oczywiście… Tylko muszę zaznaczyć, że sam nie jestem święty, choć dążę do świętości. Bo jak ktoś o sobie za dobrze myśli, to już jest przegrany. (śmiech) Wśród moich pacjentów świętością wyróżniają się mamy księży. Są pogodne, emanuje z nich dobroć. Czasem opowiadają, że mają tylko jedno dziecko, ale przyjmują jego powołanie jako dar.
Lekarze z założonego przez o. Pio Domu Ulgi w Cierpieniu, znajdującego się na prowincji Włoch, pierwsi mieli laser do operowania rogówki. Pan jest pierwszy w Europie, jeśli chodzi o transplantacje rogówki.
Boję się stwierdzeń, że jestem pierwszy, ale to fakt – robimy pionierskie operacje.
Na czym polega fenomen komórek macierzystych używanych do przeszczepów?
Pan Bóg ciekawie nas przysposobił – mamy w sobie, głęboko pod skórą, taką mennicę, która stale produkuje komórki macierzyste. One cały czas wytwarzają swoje „dzieci”, odnawiając powierzchnię skóry, mimo że nieustannie ją tracimy – myjąc się, złuszczając ją. W oku także znajdują się komórki macierzyste, nie tylko na powierzchni nabłonka, ale i wewnątrz gałki. Podobnie jest z erytrocytami, które żyją we krwi 120 dni, a nowe namnażają się z komórek macierzystych. Gdzie te komórki są ukryte?
Robi mi Pan sprawdzian? W szpiku kostnym.
Dlaczego Pan Bóg ukrył je tak głęboko? Żeby nikt ich nie uszkodził. Podobnie komórki macierzyste w oku też są schowane bardzo głęboko. W miejscu, gdzie twardówka przechodzi w część przezroczystą, czyli rogówkę, w obrębie jednego milimetra widać pierścień. Właśnie w tym pasie bardzo głęboko są ukryte komórki macierzyste. Kiedy nie ma wojny, czyli oko jest zdrowe, z jednej z nich powstaje komórka, która się dzieli i po siedmiu dniach odpływa kanałami łzowymi. Ale ta druga wraca do pierścienia i tam żyje. I co ciekawe, jest zakodowana na 120 lat. Czyżby człowiek mógł żyć maksymalnie 120 lat?
Czy da się odpowiedzieć na to pytanie?
Można domniemywać, że tak właśnie jest, bo po upływie tego czasu komórki te przestają działać. Jestem pod wrażeniem, że wszystko w ludzkim organizmie jest tak matematycznie wyliczone.
Od 20 lat ze swoim zespołem zajmuje się Pan oparzeniami oczu.
W trakcie oparzenia dochodzi do utraty zdolności odnawiania powierzchni nabłonka. Rogówka traci wtedy swoje zewnętrzne opakowanie. W tej sytuacji jedynym lekiem są wyhodowane komórki macierzyste, pobrane ze zdrowego oka chorego. W charakterystyce leku z komórek macierzystych na ulotce napisano, że sukces uzyskuje się u 72 proc. pacjentów. U nas zdarza się, że jest to zdecydowanie więcej.
Opracowaliście technologię hodowli komórek macierzystych pobranych z oka chorego.
Ale w Polsce nie znalazł się nikt, kto by sfinansował wdrożenie tego leczenia. Pomogli nam lekarze naukowcy w Mestre – położonej na stałym lądzie części Wenecji – i w Modenie. Oni zajęli się hodowaniem komórek macierzystych, dlatego musimy je do nich przewozić. Już 10 osób przeszło u nas tę terapię i widzą.
Rozmawiamy o możliwościach medycyny, a jakie są jej granice?
One zależą od tego, co nam Pan Bóg pozwoli odkryć. To tak jak z talią kart rozłożoną na stole. Są tam wszystkie karty, ale Stwórca pozwala nam odkryć tylko określone, a my się wtedy cieszymy i ktoś za to dostaje Nobla. Najważniejszą granicą w medycynie jest etyka. Niestety, często obserwuję, że jest przekraczana, a to prowadzi do zguby. •
Prof. Edward Wylęgała - wybitny okulista. Jego zespół plasuje się na pierwszym miejscu w Europie, jeśli chodzi o wykonywanie nowatorskiego zabiegu przeszczepu rogówki za pomocą komórek macierzystych. Kierownik Kliniki Okulistyki SUM w Okręgowym Szpitalu Kolejowym w Katowicach. Profesor wizytujący w szpitalu w Xingtai w Chinach. Wykładowca na Śląskim Uniwersytecie Medycznym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.