Siostra Norberta ciągle dostaje listy. Ma problemy ze wzrokiem, więc nie może wszystkim odpisywać. Ale dobrze widzi każdego z piszących: więźniów, narkomanów, alkoholików, dziewczyny ulicy.
Najważniejsze to kochać drugiego, obojętnie, kim jest; nie pytać, co nawyrabiał – tłumaczy. – I tym się go zdobędzie. Nie dla siebie, dla Boga. Lepiej mi zmienić imię na Maria, to może zginę w tłumie – dodaje, bo dotąd nie pisano o niej w prasie. Codziennie, jeszcze przed piątą rano, zanim wszyscy wstaną, za tych „swoich” odprawia Drogę Krzyżową. Żeby łatwiej im było nieść krzyż. A w Wigilię za podwójnie samotnych w więzieniu zamawia Msze i się modli. To takie jej najlepsze prezenty.
Jej dobre oczy
Mogła mieć 9 lat, kiedy w rodzinnym Płocku razem z mamą poszły do piekarni po chleb. – A tam były dwie siostry: Krystyna i młodsza – Faustyna – pamięta. – Siostra Krystyna była bardziej spięta, surowa, po prostu jej się bałam. Wolałam kupować od s. Faustyny, miała dobre oczy, jej twarz była taka pociągająca. Sprzedawała chleb i tą swoją postawą apostołowała, no bo zwykłym życiem się apostołuje. Nie miała dużo czasu na rozmowę, ale była taka uprzejma. Dopiero po latach okazało się, że poznała wtedy przyszłą świętą – Faustynę Kowalską. Później spotkała s. Marię, która jako postulantka pracowała w Wilnie z s. Faustyną i chorowała na płuca. Opowiadała, jak s. Faustyna dbała, żeby dużo jadła. Odkładała s. Marii chleb i smalec do szufladki, aż ta w końcu wyszła z choroby. Z mamą Franciszką Łakomską s. Norberta chodziła do piekarni niedługo. – Matka zmarła przy piątym dziecku. Wiedziała, że tak się stanie, bo lekarz powiedział, żeby wybrała życie swoje lub mojej siostry – mówi. Decyzja nie podlegała dyskusji. Bez wątpliwości dokonywały się też wybory jej córki Marysi, dziś s. Norberty.
Czy pani kochała?
Kiedy już jako postulantka sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w krótkim weloniku na głowie płynęła statkiem po Wiśle, podeszła do niej starsza kobieta ze słowami: – Też miałam powołanie, ale nie było warunków. – Widzi pani, co to jest powołanie, do końca w człowieku siedzi – uśmiecha się, jakby wiedziała więcej. – To jest taki żar. Czy kiedyś pani bardzo kochała? To pani wszystko rozumie. Kiedy człowiek jest zakochany, nie ma żadnych przeszkód. I nie ustanie w biegu, aż się spełni. W czasie okupacji wszystkośmy w domu stracili, a ja ciągle nosiłam w sercu chęć, żeby wstąpić do zakonu. Potrzebny był posag i wykształcenie, a to było niedostępne. Ale niosłam ten żar i doszłam do celu, chociaż było pod górę.
Bo nie ma ludzi żyjących bez celu – małżonkowie, zakonnicy, samotni, wszyscy mogą poświęcić się dla innych. Ważne, żeby nie kręcić się wokół siebie, a to też może zdarzyć się w zakonie. Wielu pyta, czy jestem w klasztorze przez zawód miłosny. Ależ w żadnym wypadku. Byłam w szkole przewodniczącą samorządu, koledzy odprowadzali mnie w nocy do domu, ale nie miałam takiego celu. – Ta łaska jest niezrozumiała, to było we mnie zakodowane. Ja powołania sobie nie dałam, Bóg mi je dał – mówi. Kiedy szła do zakonu, tata Teofil powiedział: „Chcę jej szczęścia”. – I jest Siostra szczęśliwa? – Naturalnie. Gdzie bym spotkała tyle osób, którym mogłabym pomóc? Nasze zgromadzenie jest dla takich dusz. My jesteśmy przy dziewczętach ulicy, tych czarnych owcach. Do tej pracy jest potrzebna wiara w Boże miłosierdzie.
Mistrzyni
W 1948 r. przyszła do warszawskiego domu zgromadzenia przy ul. Żytniej, gdzie rozmawiamy. – To przeszło 60 lat temu – zamyśla się. Podczas wojny budynek sąsiadował z gettem. – Kto stamtąd uciekł, to do naszej furty – opowiada. – Teraz mieści się tu dom formacyjny. W pokoju nr 17 s. Norberta przyjmuje alkoholików, narkomanów. – Tam z nimi rozmawiam, podaję obiad – wyjaśnia. – Każda dusza to łaska. Ale z drugiej strony to bardzo obciążające, bo trzeba ją omodlić. Nic sama nie umiem, wszystkich Matce Bożej oddaję. A Ona nie zrobi krzywdy, bo kocha każdą duszę.
Marysia, tak jak s. Faustyna, nie miała wykształcenia. Odesłali ją, żeby eksternistycznie zdała maturę. Przy okazji zrobiła też dyplom mistrzowski z bieliźniarstwa. – Bielizna pościelowa, osobista, no i sukienki, bluzki – to jeszcze w to wchodziło – wylicza. Ma głos delikatny jak cienka igła, która potrafi łączyć słowa niewidzialną nitką. I wszystkie układają się w głębszy sens. – Siostra jest mistrzynią krawiecką? – pytam. – Nie, szyłam tylko lekkie ubrania. Uważałam, że jak pójdę do zakonu, to nie będę szyć męskich płaszczy – wyjaśnia.
Nauczyła się też haftu białego, którym zdobiła ornaty. Na nic nigdy nie narzekała. – Jak się coś lubi, to praca nie męczy – mówi. Uczyła bieliźniarstwa dziewczęta w szkołach zgromadzenia w Radomiu, Wrocławiu, Kaliszu, do 1961 r., dopóki nie zlikwidował ich Gomułka. Uczennice nieraz trafiały do nich przyprowadzone przez milicję z dworców. Wielokrotnie długo z nimi rozmawiała. – Czuły, że je kocham, nie chciały robić mi przykrości i nigdy nie uciekały – opowiada. – Teraz widzę, że to nie była praca na próżno. Ale wie pani, na czym żeśmy wszystko opierały? Na modlitwie i sakramentach. Do dziś wychowanki utrzymują z nią kontakt, piszą. – Przyznam, że piszą serdecznie, a miałyśmy z nimi kłopoty – mówi. – Dopiero gdy same zostały matkami, doceniły nasze wymagania.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.