O walce z ciężką chorobą, sile modlitwy i cudzie w poszukiwaniu dawcy szpiku z Arturem Górskim rozmawia Agata Puścikowska.
Mówi Pan o cudzie św. Charbela. Znał Pan świętego przed chorobą?
Nie znałem. Ojciec Charbel, eremita z Libanu, stał się moim opiekunem i orędownikiem u Boga dopiero w czasie choroby. To bardzo pracowity święty, już za życia. Ale też święty słuchany przez Boga. Dlatego ludzie idą za nim i do niego, w nim pokładają nadzieję. Zaufałem mu, co dzień się do niego modlę. Stał się takim moim „osobistym” świętym. No i wielki dar św. o. Charbela – leczniczy olej, który wydobywa się z jego ciała. Kilka ampułek z tym olejem otrzymałem, niektóre prosto w Libanu. Najpierw olej zlikwidował straszny ból w moim kręgosłupie (powikłania po przeszczepie), a teraz smaruję nim nie tylko kręgosłup i jego okolice, ale też nogi, abym zaczął chodzić. Oczywiście poddaję się też rehabilitacji, bo konieczna jest współpraca Boga z człowiekiem.
Pocieszanie typu „choroba jest po coś” wielu chorych denerwuje. Po co naprawdę człowiekowi doświadczenie wielkiego bólu i lęku?
Od samego początku uznałem, że choroba zdarzyć się może każdemu: jednemu – to zabrzmi banalnie – przeziębienie, a innemu białaczka. Po prostu założyłem, że mnie przytrafiła się białaczka i „drania muszę pokonać”. I bitwę muszę wygrać. Jestem dość walecznym człowiekiem i wiedziałem, że będę z chorobą walczył do końca. Podczas leczenia białaczki miałem bardzo silne bóle, wynikające z powikłań po chemii. I raczej pytałem o sens bólu, o to, jak go dobrze spożytkować. Na szczęście był przy mnie właściwy kapelan. Pomógł mi ofiarować ból: dzieciom nienarodzonym, konkretnym osobom potrzebującym wsparcia, ojczyźnie. A kiedy nie miałem konkretnej intencji, ofiarowałem ból Bogu, by dysponował nim wedle uznania. Mogę śmiało powiedzieć: nie wiem, po co jest choroba, ale wiem, że ból może być „po coś”, dla kogoś. Wszak ból to współuczestnictwo w męce ukrzyżowanego Chrystusa.
Może Pan powiedzieć: „Ta choroba zrobiła mnie lepszym człowiekiem”?
Trudno mi oceniać. To niech raczej ocenią moja żona i bliscy. Nie ma jednak wątpliwości, że choroba zmienia człowieka. Na pewno stałem się bardziej religijny, czego przykładem jest choćby kult św. o. Charbela, który wycisnął na mnie tak silne piętno, że będę modlił się do niego do końca życia. Mam też świadomość, że jednak uciekłem spod kosy kostuchy, a to zobowiązuje. I dlatego nie wiem, czy jestem lepszy, ale wiem, że chciałbym być lepszym człowiekiem, mężem, ojcem i politykiem. Nie tylko dla ludzi, ale też dla Boga i nieba.
Rodzina chorego cierpi wraz z nim. I często znikąd nie otrzymuje pomocy. Brak chociażby psychologów, którzy objęliby bliskich opieką.
Mam jak najgorsze doświadczenia z psychologami w szpitalu. Różne rzeczy w nas wmawiają. Robią z nas ludzi słabych albo wręcz chorych psychicznie. A to wywołuje naturalny bunt. Szpital to złe miejsce na szukanie wsparcia dla rodziny. W szpitalu, z chorym, atmosfera jest przygnębiająca. Wsparcie duchowe powinno więc trafić do rodziny, zanim ta zagłębi się w atmosferę szpitala. Mam tu na myśli mądrego, pobożnego księdza, najlepiej takiego, który zna rodzinę wcześniej. Taki ksiądz przygotuje rodzinę duchowo do obcowania z chorobą osoby najbliższej. Jeśli nawet nie było wcześniej takiego kapłana w pobliżu, to przecież w każdym szpitalu jest doświadczony ksiądz – szpitalny kapelan. Miałem świetnego kapelana, tak że żaden psycholog nie był potrzebny. Również moja żona, gdy leżałem w szpitalu, podczas rozmowy z księdzem i w Komunii św. znalazła wzmocnienie. Żaden psycholog Komunii nie udzieli…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.