– Wolontariat to przyjaźń przekraczająca wszelkie bariery: języka, wyznania, koloru skóry, wykształcenia, poziomu życia – mówi Małgorzata Dziewięcka. Przyjaźń, która sprawdziła się w boliwijskim sierocińcu, na afrykańskiej pustyni czy wśród najuboższych w Indiach.
Z urodzenia jest Ślązaczką, ale od kilku lat mieszka nad morzem, choć właściwie jej domem jest cały świat – wszędzie tam, gdzie ma przyjaciół. A tych swoim sercem okazanym drugiemu człowiekowi zdobyła nieprzebraną liczbę.
Różaniec i oczy Jezusa
Nie planowała zostać wolontariuszem. Scenariusz na życie napisała wyobraźnia, która wypchnęła ją z PRL-owskiej szarzyzny. – Nie nadawałam się do załatwiania wszystkiego, kombinowania, wystawania w kolejkach – przyznaje ze śmiechem. Z dyplomem geografa, biletem w jedną stronę, na który zarobiła sprzątaniem i opieką nad starszymi na saksach, oraz złotym pierścionkiem od siostry (gdyby coś poszło nie tak) ruszyła na drugi koniec świata. – Wiedziałam, że chcę pomagać ubogim dzieciom – mówi krótko.
Najpierw było Peru, potem sierociniec w Boliwii. Stan wojenny zastał ją w Holandii, jako świeżo upieczoną mężatkę. Śledząc doniesienia z Polski, nie zamierzała siedzieć z założonymi rękami. Zajęła się pomocą humanitarną dla Dolnego Śląska, z którą dotarła w ciągu 2 lat do 2500 adresatów oraz szpitali, szkół i schronisk dla bezdomnych. W 1983 r. wyjechała z mężem do Botswany w Afryce, gdzie pracowali na misji holenderskiej organizacji wolontariackiej. Mieli zostać tam trzy lata. Wyszły dwie dekady.
– W tej wiosce była także misja, na której pracowały dwie siostry z Finlandii, luteranki. Jedna z nich poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej o modlitwie różańcowej i o co w ogóle z tym Różańcem chodzi. Doszłam do trzeciej tajemnicy radosnej i tłumaczę, że te narodziny Pana Jezusa to mają się dokonać w jej sercu. Ona mi wtedy mówi, że całe życie modliła się o to, żeby spotkać Jezusa. Pewnego dnia w osadzie, do której dotarła, zobaczyła pod drzewem kilkuletnie dziecko. Leżało owrzodzone, pokryte muchami, na kupie brudnych szmat. Pochyliła się, a kiedy ich oczy się spotykały, usłyszała głos: „Helmi, to ja, Jezus. Umyj mnie”.
Od tego czasu uczyła wszystkich tego spojrzenia: zobaczyć w chorym, cierpiącym, niepełnosprawnym Jezusa – opowiada pani Małgorzata.
Uzdrawianie przez pomaganie
Ta historia zafascynowała ją i zainspirowała. – Helmi pokazała mi niepełnosprawną dziewczynkę, którą mama zamykała na całe dnie w domu, bo bała się, żeby jej ktoś nie zgwałcił, matkę z małymi dziećmi, która straciła nogi, młodego człowieka, którego rodzina się wstydzi, bo ma bezwładną rękę, innego, który po polio może poruszać się, jedynie czołgając się na łokciach i kolanach, i tak dalej, i tak dalej. Ja tych ludzi nigdy wcześniej nie widziałam! Tam kalectwo czy choroba to sprawa wstydliwa dla rodziny, niepełnosprawnych chowa się przed ludzkim wzrokiem – opowiada pani Małgosia. – Pomyślałam, że ja mogę zrobić coś, co sprawi, że ci zepchnięci na margines przez kalectwo będą mogli poczuć się potrzebni, wartościowi – dodaje. Tak narodziła się idea szkoły tkactwa dla osób niepełnosprawnych.
– Nic tak nie działa na człowieka jak okazana mu serdeczna pomoc. Ona uzdrawia. Choroba, niepowodzenie, nieszczęście czy nałóg powodują wyłączenie człowieka ze wspólnoty, serdecznie okazana pomoc przywraca go na jego właściwe miejsce. Otrzymanie nieoczekiwanej przecież pomocy dodaje obdarowanemu nią człowiekowi odwagi do zmiany, siły wyobraźni, przywraca godność. Ważna jest okazana pomoc, ale jeszcze ważniejsze jest serce, z jakim się jej udziela. Wolontariat zmienia wszystkich, którzy znajdą się w zakresie jego działania – wyjaśnia z pasją.
Gosia z Kalahari
W Afryce spędziła ponad 20 lat, poznając jej kulturę i mieszkańców. Zrobiła doktorat z historii i przemian wsi afrykańskiej. Zżyła się z tamtejszymi mieszkańcami, którzy obdarzyli ją nie tylko szacunkiem, ale i wdzięcznością. Nic dziwnego więc, że ma w Afryce swoją imienniczkę. – Kiedyś w małej wioseczce na Kalahari antropolodzy zapytają staruszkę siedzącą przy ognisku: „Jak masz na imię?”. A ona powie… Gosia. I będą mieli wielką zagadkę, skąd tu polskie imię – opowiada z uśmiechem, pokazując zdjęcie dziewczynki, która otrzymała imię na jej cześć. Jak mówi, wolontariat to przyjaźń, która przekracza wszelkie bariery: języka, wyznania, koloru skóry, wykształcenia, poziomu życia. I jest odpowiedzialna.
Z tej odpowiedzialności za człowieka, do którego spieszy się z pomocą, rodzina pani Małgosi powiększyła się o Mantsi, adoptowaną córeczkę. O to, by zajęła się dziewczynką, poprosiła jej umierająca matka, jedna z podopiecznych. Wawa i Roksana, dwie kolejne córki, z urodzenia są Boliwijkami.
Po Botswanie były jeszcze Indie, Malediwy, Seszele, gdzie pracowała jako nauczycielka. Na Jamajkę pojechała na prośbę swojej przyjaciółki sprzed lat, s. Mirki, która zapewniała tam ubogim opiekę medyczną. O każdym z tych miejsc i poznanych ludziach może opowiadać bez końca. Między jednym wyjazdem a drugim znajduje czas na dziennikarstwo, pisarstwo, tłumaczenia i wykłady.
– Nikt nie jest tak biedny, by nie mógł czegoś dać, i nikt nie jest tak bogaty, by nie mógł czegoś otrzymać – powtarza za Janem Pawłem II, planując, gdzie tym razem ruszyć, by podzielić się sobą.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.