Była działaczką lewicy, a w młodości poddała się aborcji. Przewartościowała jednak swoje życie i zaczęła szukać prawdy. Obecnie toczy się jej proces beatyfikacyjny.
W przemówieniu papieża Franciszka w amerykańskim Kongresie Dorothy Day została postawiona w doborowym towarzystwie: obok Abrahama Lincolna, Martina Luthera Kinga i Thomasa Mertona. Ojciec Święty przedstawił ją jako katolicką działaczkę społeczną, u której umiłowanie sprawiedliwości i troska o sprawy uciśnionych inspirowane były Ewangelią, wiarą i przykładem świętych. Prawdziwego blasku jej historia nabierze wówczas, gdy prześledzimy ją od początku. W 2010 roku Znak wydał biografię „Będziemy sądzeni z miłości”. Cztery lata wcześniej powstał film o jej życiu „Gdy uśmiechają się anioły”. Niektórzy mówią, że życie tej Amerykanki jest jednym z tych przykładów, w których ujawnia się „skandal Bożego miłosierdzia”.
Kobieta z Brooklynu
Od wczesnej młodości interesowała się dziennikarstwem. Świat artystycznej bohemy oraz amerykańskich radykałów i anarchistów szybko stanął przed nią otworem. W latach studenckich twierdziła, że religia to nic innego jak tylko opium dla ludu. Wspominała później, że tym, co najbardziej ją zniechęcało, były letniość i zbytni materializm wielu ludzi uważających się za dobrych chrześcijan.
Zanim stała się katoliczką, zdążyła zapisać się do Partii Socjalistycznej. Jako reporterka pracowała w redakcji gazety nowojorskich socjalistów „The Call”. Jej wrażliwość społeczna i wyczulenie na biednych były bardzo autentyczne. W 1917 r. trafiła na 30 dni do aresztu za udział w pikiecie sufrażystek przed Białym Domem. Dziennikarstwo zamieniała na pracę w szpitalu. „Są chorzy, a w szpitalu nie mają dość pielęgniarek, które mogłyby się nimi opiekować. Ubodzy cierpią. Muszę się nimi zająć” – tłumaczyła. Tam poznała swoją pierwszą miłość. Miała romans, zaszła w ciążę i namawiana przez kochanka, dokonała aborcji. Później wyszła za mąż za bogatego wydawcę. Nie trwało to jednak długo i zakończyło się rozwodem. W swojej autobiografii otwarcie przyznaje, że pokusiła się, by rozwiązywać wszystko przez politykę, przyłączając się do propozycji marksistowskiej. „Chciałam iść z protestującymi, iść do więzienia, pisać, wpływać na innych i sprawić, by moje marzenie opanowało świat. Jakże wiele było w tym wszystkim mojej ambicji i szukania samej siebie!” – zapisała.
Będąc w kolejnym tzw. wolnym związku, urodziła córkę. Wydawało jej się, że wreszcie jest szczęśliwa. Jednocześnie nie ustawała w wewnętrznych, duchowych poszukiwaniach. A decyzja o chrzcie poprzedzona była zmaganiami. Brała do czytania żywoty świętych i jak przyznawała później, nawet z najbardziej przesłodzonych życiorysów wyciągała coś dla siebie. Postanowiła więc, że uzbroi się w cierpliwość i „złoży wszystkie sprawy w Boże ręce. Na mniej więcej rok przed chrztem, odmawiając Różaniec, zapisała: „Modlę się, ponieważ jestem szczęśliwa, a nie nieszczęśliwa. Zwróciłam się ku Bogu nie w smutku, żalu czy rozpaczy, by uzyskać pocieszenie, by coś otrzymać”. Przyjmując chrzest w 1927 roku, znalazła się między młotem a kowadłem. Nikt z rodziny i znajomych nie rozumiał jej decyzji. Z kolei wśród katolików anarchistka z Partii Socjalistycznej musiała budzić podejrzliwość. Jej partner Forster Battingham, zagorzały ateista, nie mógł pogodzić się z faktem, że wiara stała się dla niej tak ważna, i odszedł od niej. Pytana, dlaczego nie zdecydowała się na żadną ze wspólnot protestanckich, odpowiadała, że dla niej Kościół katolicki był najbliższy ludziom biednym i opuszczonym.
Co ciekawe, w młodości odczuwała religijne pragnienia. „Wiele razy miałam potrzebę pójścia do kościoła, aby uklęknąć, pochylić głowę na modlitwie. Można by powiedzieć, że był to ślepy instynkt, bo nie zdawałam sobie sprawy, że się modlę. Ale szłam, wchodziłam w atmosferę modlitwy” – wspominała. Przyznawała, że w przeszłości, kiedy czuła się nieszczęśliwa lub skruszona, zwracała się ku Bogu. „Lecz to właśnie radość z urodzenia dziecka sprawiła, że dokonałam ostatecznego wyboru” – stwierdziła. Forster Battingham, podobnie jak pierwszy partner, również namawiał ją do aborcji. Pozostała jednak nieugięta. Macierzyństwo nie tylko pomogło jej podjąć decyzję o przyjęciu wiary, ale także stało się dla niej motorem napędzającym do działania. „Żadna istota ludzka nie może otrzymać i zachować w sobie tak wielkiej fali miłości i radości, jaką często czułam po narodzinach mojej córki” – tłumaczyła.
Przyjętą wiarę potraktowała bardzo poważnie. Jej fundamentem stała się codzienna Eucharystia, którą, jak pisała, poprzedzają pokuta i pojednanie. Do tego systematyczna lektura słowa Bożego. Wróciła też do pism św. Teresy z Ávila. Sobota była dla niej czasem adoracji i nabożeństwa dziękczynnego. Lubiła modlić się na różańcu. „Jeśli kochamy, jesteśmy nachalni. Naszą miłość powtarzamy jak zdrowaśki Różańca” – mówiła. Mówiąc o pokucie i pojednaniu, myślała z pewnością o swoim zabitym dziecku. Nawiązywała do tego nawet po latach, na przykład w sierpniu 1973 roku w magazynie „Commonwealth”. „Bóg nam przebaczył grzechy młodości! Jak Zachariasz śpiewał, że »musimy poznać zbawienie przez odpuszczenie grzechów«. Nie sądzę, że ktoś docenia komfort tego tekstu lepiej niż ja” – napisała.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.