katalog.wydawnictwowam.pl/?Page=opis&Id=55070 |
publikacja 24.11.2010 12:34
Człowiek Kościoła kocha jego przeszłość, rozmyśla nad jego historią, szanuje i bada jego Tradycję (...) trzyma się z dala od wszelkich koterii i intryg, nie poddaje się gwałtownym poruszeniom, które co jakiś czas wstrząsają teologicznym środowiskiem, a jego czujność nie jest podejrzliwością.
W książce "Medytacje o Kościele", Henri de Lubac jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku, ukazuje bosko-ludzką tajemnicę Kościoła, którego sercem jest Eucharystia. Autor nie tylko pomaga w zgłębieniu eklezjologii, on proponuje pewną duchowość chrześcijanina, który zadomowiony jest w Kościele, w jego tradycji. Jest mężem Kościoła-Matki, która uczy go Bożej mądrości. De Lubac pomaga ukochać Chrystusa w Kościele. Przestrzega przed niedobrą krytyką Kościoła, która osłabia jego główną misję głoszenia Słowa Bożego aż po krańce ziemi. Przepiękny jest ostatni rozdział, poświęcony kontemplacji Maryi - Matki Kościoła, która uczy nas jak wielbić Boga. Książka ta stanowi doskonały komentarz do Lumen gentium - konstytucji dogmatycznej o Kościele.
Poniżej prezentujemy fragment rozdziału VII. Ecclesia Mater
Henri de Lubac MEDYTACJE O KOŚCIELE, wyd. WAM; Kraków 2010
„Chciałbym - wyznawał Orygenes - być naprawdę kościelny". Jak słusznie myślał, tylko w taki sposób można zostać prawdziwym chrześcijaninem.
Człowiek wypowiadający takie życzenie nie zadowala się samą lojalnością, posłuszeństwem i dokładnym przestrzeganiem wszystkich wymogów katolickiego wyznania. Taki człowiek kocha piękno Domu Bożego. Jego serce przepełnia zachwyt dla Kościoła. Kościół jest jego duchową ojczyzną, jest „jego matką i braćmi". Taki człowiek nie pozostaje obojętny na jakąkolwiek sprawę, która tego Kościoła dotyczy. Zakorzenia się w jego ziemi, formuje się na jego obraz, włącza się w jego doświadczenie. Czuje się ubogacony jego bogactwami[1]. Jest świadom, ze dzięki jednemu tylko Kościołowi może mieć udział w Bożej niezmienności[2]. Uczy się od niego, jak żyć i umierać. Nie osądza go, ale poddaje się jego osądowi. Przyjmuje z radością wszystkie ofiary na rzecz jego jedności.
Człowiek Kościoła kocha jego przeszłość, rozmyśla nad jego historią, szanuje i bada jego Tradycję. Nie czyni tego po to, by oddawać mu melancholijną cześć, by chronić się w wymodelowanym wedle swego upodobania obrazie jego starożytności lub by potępić jego teraźniejszość - jak gdyby ten dzisiejszy Kościół był przestarzały[3] lub odtrącony przez Oblubieńca[4]. Podobna postawa wywołuje u człowieka Kościoła odruchową odrazę.
Nawet jeśli lubi wracać myślą do rodzącego się Kościoła[5], do tych czasów, kiedy - jak mówi święty Ireneusz - „dźwięczały jeszcze w uszach słowa Apostołów"[6], „kiedy krew Chrystusa była jeszcze całkiem ciepła, a wiara paliła się żywo w sercach wierzących", to jednak nie ufa on mitom o złotym wieku, będącym pożywką dla przesady, oburzenia i łatwych klątw. Wie zresztą, że Chrystus zawsze w Kościele jest, dzisiaj jak i wczoraj, i aż do skończenia świata, „by kontynuować życie, a nie by je zaczynać od nowa"[7].
Człowiek Kościoła nie powtarza do znudzenia: Ab initio non fuit sic. Nie wypytuje „niemego Kościoła i martwych doktorów", nie „konserwuje w skostniałej formie" tradycji, nie zamyka jej w przeszłości. Tradycja w jego oczach przynależy raczej do teraźniejszości, jest wielką żyjącą, stale działającą i niepodzielną „Siłą"[8].
Człowiek Kościoła nigdy nie odwołuje się do dawnego stanu doktryny czy instytucji szukając w tym argumentu przeciw obecnemu nauczaniu Magisterium. Nigdy nie próbuje wykorzystywać tego, co było w przeszłości, do obchodzenia wypowiedzi Magisterium[9], przeciwnie, traktuje te "wypowiedzi jako najbliższą mu absolutną normę[10]. Wierzy bowiem jednocześnie, że Bóg objawił nam wszystko raz na zawsze w swoim Synu, ale że boska myśl „dostosowuje zawsze w Kościele i poprzez Kościół rozumienie tajemnicy Chrystusa do każdej epoki"[11]. Ma zatem świadomość, że w wykonywaniu Magisterium Kościół nie tylko nie przedstawia żadnego nowego odkrycia, „nie mówi nic od siebie"; nie przypisuje sobie samemu funkcji „prawdziwego źródła objawienia" - co niekiedy zarzucają mu niesłusznie jego krytycy[12] - ale przeciwnie: Kościół trzyma się jedynie Boskiego objawienia i głosi je „pod wewnętrznym kierownictwem Ducha Świętego, danego mu jako Nauczyciel"; „tym więc, którzy lękają się, by nie nadużył on swojej władzy dla usankcjonowania kłamstw^ brakuje wiary w Tego, który kieruje Kościołem"[13].
Człowiek Kościoła widzi w Piśmie, Tradycji i Magisterium potrójny i jedyny kanał, przez który dociera do niego Słowo Boże. W jego pojęciu te trzy rzeczy bynajmniej sobie nie szkodzą i nie narzucają sobie ograniczeń, ale przeciwnie - wzajemnie się wspierają, harmonizują, potwierdzają i objaśniają. Rozpoznaje w tym niemożliwy do zerwania „potrójny węzeł"[14].
Prawdziwy człowiek Kościoła czuje potrzebę czerpania żywotnych sił z Pisma, którego badanie pozostanie zawsze „duszą prawdziwej teologii". Podobnie jego całkowita wierność Magisterium nie zwalnia go od podejmowania i utrzymywania pogłębionego kontaktu z Tradycją Kościoła. Czyż nie zachęca go do tego samo Magisterium? W tym kontakcie liczy się co innego czy coś więcej niż wyniki naukowe. Zdaje sobie bowiem sprawę, że nie można osiągnąć prawdziwie kościelnej kultury bez nacechowanego miłością i bezinteresownego obcowania z tymi, których słusznie nazywać może „klasykami" swojej wiary. Szuka u nich nie tyle towarzystwa „wielkich umysłów", ale „ludzi naprawdę uduchowionych"[15]. Wchodzi więc - na ile jest to możliwe - w zażyłość z tymi, którzy przed nim w Kościele modlili się do Chrystusa i dla Niego żyli, pracowali, myśleli i cierpieli.
To oni są ojcami jego duszy. Dzięki lekturze ich dzieł przyswaja sobie trochę owego „katolickiego etosu", niemożliwego do zastąpienia przez samą naukę czy ortodoksję. I dobrze rozumie entuzjazm na przykład Newmana, jeszcze anglikanina, odkrywającego wraz z „Kościołem Ojców" ten jedynie prawdziwy Kościół i rozpoznającego w nim- dzięki swego rodzaju platońskiej reminiscencji czy raczej oświeceniu przez Ducha Świętego - Matkę![16].
Człowiek Kościoła nie zamyka oczu na oczywisty fakt występowania różnic - bowiem niezależnie od tego, czy się to akceptuje czy też nie, wiele drugorzędnych aspektów podlega zmianom zależnie od czasu i miejsca[17]. Mimo to tym bardziej dostrzega realną ciągłość. Nie wykluczając niczego, co jest uznawane przez Kościół, może mieć swoje osobiste preferencje, znajdować i pielęgnować podobieństwa, których z pewnością Bóg nie pragnął na próżno. Zawsze jednak przyznawać będzie wyjątkowe znaczenie niektórym epokom i szczególnym faktom: erze pierwszych męczenników, rozwojowi życia zakonnego, dziełu wielkich świętych i doktorów, wielkim odnowom duchowym...
Nie pominie - choćby w ogólnym zarysie - historii misyjnego rozwoju. Nie zlekceważy antycznej tradycji chrześcijańskiego Wschodu, tej „pierwszej warstwy", tego czcigodnego pnia, z którego wszyscy wyrastamy. Jeżeli jest człowiekiem nauki, zastosuje najlepiej jak potrafi metody, których wymaga jego dyscyplina. Nigdy przy tym nie zapomni, że katolicka Tradycja nie odsłania całej swej tajemnicy nawet dogłębnej analizie. Wie bowiem, że zrozumieć ją może w pełni tylko ten, kto ogląda ją od wewnątrz, żyjąc wiarą Kościoła[18].
Człowiek Kościoła nie nabywa tej kultury z ciekawości ani dla osobistej satysfakcji, „jak ten, co przybywa do miasta, by zobaczyć jego budowle"[19]. Cały oddaje się służbie wielkiej wspólnocie. Dzieli z nią radości i doświadczenia, wspiera jej walki[20]. Czuwa nieustannie, by tak w nim samym, jak i - jeśli to możliwe - w jego otoczeniu dbałość o sprawy doczesne nie przyćmiła wrażliwości na sprawy Pana. Pielęgnuje swój zmysł katolickiej solidarności i stara się, by dzielili go także wszyscy - dalecy i bliscy bracia[21]. Odsuwa się ze szczególną odrazą od wszystkiego, co trąci ezoteryzmem. Przeciwstawia się porywom światowym i instynktownie odkrywa na czas duchowe niebezpieczeństwa.
Nie jest ekstremistą i unika przesady, jednakże będąc świadomym otrzymania w sakramentach Kościoła ducha nie bojaźni, ale mocy[22], nie waha się bynajmniej przed zaangażowaniem w obronę lub dla honoru swojej wiary. Wie, że można bardzo zgrzeszyć zaniedbaniem, dlatego mówi i działa śmiało „w porę i nie w porę", nawet ryzykując niechęć wielu ludzi i brak zrozumienia ze strony tych, z którymi najbardziej pragnąłby pozostawać w zgodzie[23]. Unika pilnie wszystkich ślepych zaułków, przed którymi ostrzega go kompetentny autorytet, a jednocześnie myśli o pozytywnych obowiązkach przez ten autorytet przypominanych. Uznaje ich doniosłość, choć czysto ludzka rozwaga kazałaby mu je zlekceważyć.
Człowiek Kościoła pragnie zgodnie z nawoływaniem świętego Piotra zachowywać stale gotowość „do obrony wobec każdego, kto się tego domaga, tej nadziei, która w nim jest"[24], a jednocześnie lęka się, że przeszkodzi mu w tym przyzwyczajenie do zbyt wąskich horyzontów lub dbałość o spokój. Chce zawsze myśleć nie tylko „z Kościołem", ale - jak mówił to już św. Ignacy Loyola - „w Kościele"[25], a w konsekwencji pogłębiać swoją wierność, dostępować bardziej wewnętrznego uczestnictwa, czyli przyjmować bardziej spontaniczną postawę, właściwą dla prawdziwego syna, dziecka domu. Pozwala, by we wszystkim oświecały go, prowadziły i kształtowały nie tyle przyzwyczajenia czy konwenanse, ale dogmatyczna prawda.
Podobnie jak niegdyś Newman, może być „wrażliwy na trudności religijne", ale tak samo jak ten wielki myśliciel nie może tworzyć „związku między zrozumieniem tych trudności, acz bystrym, i pomnażaniem ich w jakimkolwiek stopniu, a z drugiej strony, powątpiewaniem w doktryny, z którymi są one związane. Dziesięć tysięcy trudności nie tworzy jednej wątpliwości". I podobnie jak Newman, „nie kusi się o rozbijanie w kawałki tej wielkiej spuścizny myślowej, przekazanej nam na te ostatnie dni" przez „tak wielkie umysły, jak święty Atanazy, święty Augustyn i święty Tomasz"[26].
Przeciwnie, stara sieją zachować i uwydatnić. Chce uświadamiać ludziom, którzy odnoszą się do tej spuścizny z troską zazdrosną lecz niekiedy bojaźliwą, że jest ona bogatsza i bardziej odżywcza niż ich wyobrażenie, i brzemienna obietnicą nowych owoców. Wyrzeka się wszelkiego nowoczesnego samouwielbienia i wszelkiej formy doktrynalnego liberalizmu.
Lecz bezkompromisowość wiary i przywiązanie do tradycji nie prowadzą prawdziwego człowieka Kościoła do surowości, pogardy i oschłości serca. Nie niszczą w nim otwartości i nie zamykają w twierdzy negatywnych postaw.
Człowiek Kościoła pamięta zawsze, że Kościół - w swych członkach, tak jak w Zwierzchniku - musi nosić w sobie tylko słowo tak, podczas gdy każde nie jest tylko odwrotną stroną czy przygotowaniem do konstruktywnej zgody. Unika, podobnie jak Kościół, bezwarunkowego kompromisu, ale jednocześnie pragnie za jego przykładem „zostawić otwarte wszystkie bramy, przez które różne umysły mogłyby znaleźć dostęp do tej samej prawdy"[27]. Jak Kościół, nie chciałby „niepokoić tych, którzy się nawracają", i uważa, że taki umiar, charakterystyczny już dla apostoła Jakuba na Soborze Jerozolimskim, jest bardziej ludzki i mądry, a przede wszystkim bardziej respektuje Boży Plan niż niektóre żądania gorliwców[28].
Idąc dalej za przykładem Kościoła wystrzega się błędu pospolitych fanatyków[29], koncentrujących się nadmiernie na jednej tylko idei, bowiem wie z historii dogmatyki i historii herezji, że „cała sztuka polega na zachowaniu idealnej równowagi"[30]. Nie myli także ortodoksji i doktrynalnej pewności z ograniczonością lub lenistwem umysłu. Powtarza za świętym Agustynem: „Nie dlatego coś jest dobre, że jest srogie i ciężkie"[31], i pamięta, że jednym z jego zadań jest „objaśniać
dla naszych czasów rzeczy konieczne do zbawienia"[32]. ('Jedną z jego wielkich trosk jest to, żeby jakaś ogólna idea nie zajęła miejsca należnego osobie Jezusa Chrystusa[33].
Z takim samym zaangażowaniem dba o to, by doktryna była czysta i teologicznie precyzyjna, oraz przeciwstawia się sprowadzaniu tajemnic wiary do poziomu ideologii. Jednocześnie nie pozwala, by jego całkowita i bezwarunkowa wierność przekształcała się w swego rodzaju kościelny nacjonalizm[34]. I w końcu, analizując swoją postawę, obawia się popadnięcia w podstawowy błąd owych „mądrych i rozsądnych teologów", którzy obierają Ewangelię za przedmiot badań
i chełpią się tym, że ich znajomość Pisma Świętego przerasta poziom osiągany przez ogół wiernych, podczas gdy to właśnie oni najsłabiej odczytują przenikającego je Ducha Chrystusa[35].
Człowiek Kościoła trzyma się z dala od wszelkich koterii i intryg[36]; nie poddaje się gwałtownym poruszeniom, które co jakiś czas wstrząsają teologicznym środowiskiem, a jego czujność nie jest podejrzliwością. Rozumie, że duch katolicki, równie pryncypialny co wyrozumiały, jest raczej duchem „miłości niż niezgody"[37], w przeciwieństwie do wszelkiego „ducha frakcji" czy po prostu kliki, usiłującego wyzwolić się spod autorytetu wielkiego Kościoła lub przeciwnie - zagarnąć jego prerogatywy.
Człowiek Kościoła raduje się każdą godną pochwały inicjatywą, pożyteczną fundacją i nowym ośrodkiem życia duchowego. Jest wrogiem sofistycznej i kłótliwej gadatliwości[38], wrogiem metod podsuwanych przez złego ducha, który „przeszywa swymi strzałami wspólne ciało Kościoła" i „chce swymi sztuczkami utworzyć sobie w nas pole działania"[39].
Obawia się fałszywego rygoryzmu zakrywającego głęboką jedność tam, gdzie jednak ona istnieje, a jednocześnie nie jest z góry wrogo nastawiony w stosunku do uprawnionych zróżnicowań. Przeciwnie - o ile tylko „zachowana zostaje jedność miłości w wierze katolickiej", uważa je za nieuniknione, „jako że nie można usunąć różnorodoności sposobów odczuwania"[40], a nawet zbawienne, „bo staje się jawna przez Kościół wieloraka w przejawach mądrość Boga"[41].
Przecież już „teologia świętego Pawła nie pokrywa się z teologią świętego Jana"![42]. Odrzuca więc człowiek Kościoła ciasną i powierzchowną logikę, wedle której takie zróżnicowania przeradzają się w przeciwieństwa lub sprzeczności, ale raczej dostrzega, jak złączone „więzami miłości" uzupełniają się i przeplatają na podobieństwo „refleksów na szyi synogarlicy"[43]. Gdyby bowiem oczekiwał od swego Zwierzchnika sprowadzenia wszystkiego do jednolitości, okazałby wrogość pięknu Oblubienicy[44].
Nawet kiedy zróżnicowania przeradzają się w rozbieżności, a Kościół je wytrzymuje, człowiek Kościoła nie niepokoi się natychmiast. Po chwili zastanowienia dochodzi do wniosku, że „zawsze były i będą obecne w Kościele, a gdyby ustały, oznaczałoby to także, że ustało w nim życie duchowe i umysłowe"[45]. Zamiast więc tracić cierpliwość, stara się raczej podtrzymywać zgodę i pielęgnować w sobie samym - o co niewątpliwie najtrudniej - ducha szerszego od własnych poglądów.
Usiłuje praktykować „tego rodzaju wolność, dzięki której wykraczamy poza to, co każdego z nas najbardziej angażuje"; wolność, która jest „tajemniczym, ironicznym i uskrzydlonym sposobem wychodzenia poza nasze najbardziej usztywnione stanowiska"[46]. I jeśli z góry nie można wykluczać takiej postawy wśród ludzi poważnie podzielonych, to jak można nie mieć nadziei w przypadku braci w wierze?".
Dzięki temu człowiek Kościoła unika gorszącej zarozumiałości, która kazałaby mu widzieć w sobie samym wcieloną normę wszelkiej ortodoksji. Przedkłada nade wszystko „nierozerwalną więź katolickiego pokoju"[47] i nie darowałby sobie najmniejszego rozdarcia „nieszytej Tuniki"[48]. Nawet jeśli nie jest w stanie ukrócić polemiki, to przynajmniej nie daje się jej wyprowadzić z równowagi, a działania tych, których już święty Paweł nazywał„ fałszywymi braćmi", nie skłaniają go do sięgania po taką samą broń. Pamięta bowiem, że „mądrość zstępująca z góry jest czysta, skłonna do zgody, ustępliwa", że miłość musi być wolna od obłudy i że „owoc sprawiedliwości sieje się w pokoju"[49].
Całe jego postępowanie świadczy o tym, że wypełniający go duch mocy jest jednocześnie „duchem miłości i umiaru"[50]. Choćby miał jeszcze niewiele doświadczenia, zdaje sobie sprawę, że nie należy szukać oparcia w ludziach, ale, z drugiej strony, narastający z upływem lat bagaż przykrych doznań nie jest w stanie przyćmić jego radości: albowiem w nich Bóg zachowuje jego młodość i przez nie doskonali się jego przywiązanie ślubowane świętemu Kościołowi.
Człowiek Kościoła, jako członek Ciała, niezależnie od pełnionej w nim funkcji, pozostaje wrażliwy na wszystko, co rani inne członki. Boli go wszystko to, co paraliżuje, obciąża i niszczy całe Ciało. Z jednej strony, nie mógłby zgodzić się na odłączenie od tego Ciała, a z drugiej, nie jest w stanie zdobyć się wobec niego na obojętność.
To sprawia, że cierpi z powodu wewnętrznych chorób Kościoła. Życzyłby sobie, by ten Kościół we wszystkich swych członkach był bardziej czysty i zjednoczony, bardziej uważny na wezwanie dusz, bardziej aktywny w swoim świadczeniu, bardziej żarliwy w swoim pragnieniu sprawiedliwości, bardziej duchowy we wszystkich sprawach, mniej skłonny do jakichkolwiek ustępstw na rzecz świata i jego kłamstwa. Życzyłby sobie, by ten Kościół we wszystkich swych dzieciach „odprawiał Paschę czystości i prawdy"[51].
Nie pielęgnuje utopijnego marzenia, zawsze oskarża najpierw samego siebie, ale jednocześnie nie przystaje na przypisywanie uczniów Chrystusa do „ludzkiego nadmiaru" ani na ich wyrzucanie na margines wielkich ludzkich prądów. Spontanicznie dostrzega dobro, cieszy się nim, stara się je pokazywać, ale jednocześnie widzi też błędy i niedostatki, ignorowane przez jednych i gorszące drugich. Nie sądzi bynajmniej, żeby jego lojalność czy tylko doświadczenie zobowiązywały go do akceptowania wszelkiego nadużycia. Jest zresztą świadom tego, że wiele rzeczy zużywa się na skutek samego tylko upływu czasu, że w wielu dziedzinach potrzebna jest odnowa, by uniknąć zgubnych nowinek, i że „zryw reformy jest naturalny dla Kościoła"[52].
Nie jest „opętany przeszłością"[53]. Nie pragnie z góry odsądzać od czci i wiary każdej chęci czy próby zmian w sprawach będących na czasie, ale stara się raczej „rozróżniać duchy". Szuka z tymi, którzy szukają. Obawiałby się, że może się przeciwstawiać Bożemu dziełu przez zbyt pochopną czy zbyt nieugiętą surowość i zatrzymywać konieczny marsz z tego tylko powodu, że do jego rytmu wmieszało się kilka fałszywych kroków.
Zanim ostudzi zapał, będzie zawsze próbował wyprostować jego kierunek. Jednak zmuszony okolicznościami nie cofnie się przed interwencją, jednocześnie usilnie dbając, by powodowały nim impulsy wypływające z samej tylko wiary.
Nieraz napełnia go trwogą świadomość dźwigania podwójnego brzemienia odpowiedzialności: „jako sługa Chrystusa i osoba obarczona troską o Jego naukę, obawia się, by przez pobłażliwość nie zdradzić jej integralnej prawdy albo by ludzkie systemy nie naraziły na szwank jej boskiego autorytetu. Jako przewodnik dusz lęka się, by nie zubożyć w nich chrześcijańskiej wiary, jaką winny one żyć, albo by przez nieuzasadnione wymagania nie uniemożliwić im jej przyjęcia"[54]. Ale to, co budzi w nim podobne wahanie, jednocześnie daje mu siły do jego przezwyciężania.
Człowiek Kościoła pozostaje zawsze otwarty na nadzieję. Jego horyzont nigdy nie jest zamknięty. Pragnie - jak apostoł Paweł - „radować się w cierpieniach", i ośmiela się uważać za powołanego do „dopełnienia braków udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół", i w Chrystusie pokłada „nadzieję chwały"[55].
Wraz ze wspólnotą wierzących oczekuje powrotu Tego, którego kocha. Pamięta, że wszystko, co się dzieje, ma być ostatecznie oceniane pod kątem tego właśnie kresu. Ale nie zapomina także o tym, że oczekiwanie ma być aktywne i że nie tylko nie zwalnia ono tu na ziemi z jakiegokolwiek zadania, ale sprawia, że stają się one tym bardziej pilne i konieczne.
Przyjmuje tym samym eschatologiczną postawę, ale wzorowaną na świętym Pawle, nie zaś na owych oświeconych Tesaloniczanach[56]; nie polega ona bowiem - jak to się z pozoru może wydawać - na lekceważeniu obecnych obowiązków, utracie zainteresowania ziemią lub na odłożeniu obowiązku miłości aż na koniec świata.
Człowiek Kościoła podejmuje i wewnętrznie się identyfikuje ze staraniami o zachowanie „prawdziwości", „autentyczności" i „duchowego ubóstwa", charakterystycznych dla czasu, „w którym podstawową troską szlachetnej duszy jest unikanie jakiegokolwiek fałszu, zwłaszcza w dziedzinie sacrum"[57].
Pamięta, że uzyskał dostęp do świętego Jeruzalem, „miasta prawdy", w którym spotkał „Boga prawdy", „Boga bez kłamstwa i prawdomównego"[58]. Pamięta, że Duch Święty jest wrogiem wszelkiej obłudy[59] i że sam Jezus wymienił „wiarę" wśród trzech najważniejszych nakazów, obok „sprawiedliwości i miłosierdzia"[60]. To właśnie powstrzymuje go przed wypowiadaniem „pobożnego kłamstwa" w jakiejkolwiek postaci[61].
Zna jednak cenę milczenia. Rozumie także, iż każda rzecz ma swój czas, że pozornie najlepsze przedsięwzięcia mogą być podejmowane „nie w porę" i że ostatecznie nie jest powołany do ferowania na ten temat wyroków. Nie zdumiewa go fakt, że czasami musi „siać we łzach"[62].
Nawet wtedy, gdy jego działania spotykają się ze szczególną akceptacją, stara się pamiętać, że tak jak wszystko, co zbiera, było zawsze zasiane przez kogoś innego, tak samo jego zasiewy może zebrać ktoś inny. Odrzuca wreszcie uproszczone rozwiązania, które nawet nie godząc bezpośrednio w wiarę, naraziłyby w pewien sposób na szwank pełnię, równowagę i głębię katolickiego dziedzictwa[63].
Człowiek Kościoła nie tylko zachowuje posłuszeństwo. On posłuszeństwo kocha. Nie chciałby także, by to posłuszeństwo było „raczej z konieczności niż z miłości"[64].(...)