O drodze do niewiary i powrocie do Kościoła z Peterem Seewaldem, człowiekiem znanym głównie jako biograf Benedykta XVI. Kluczowy okazał się jeden gest biskupa.
Dziennikarz i pisarz Peter Seewald obchodził 10 lipca swoje 70. urodziny. Kiedyś trafił do więzienia jako komunistyczny bojownik uliczny, został dziennikarzem renomowanych gazet, a także odnalazł drogę powrotną do Kościoła dzięki rozmowom z kard. Josephem Ratzingerem, który później został papieżem Benedyktem XVI. W rozmowie z Rudolfem Gehrigiem dla „Vatican Magazine”, Seewald spogląda wstecz na swoje bogate w wydarzenia życie.
Rudolf Gehrig (Vatican Magazine): Drogi Panie Peterze Seewaldzie, jesteś znanym dziennikarzem, autorem bestsellerów, a także biografem papieża. Kiedy musisz porozmawiać z innym dziennikarzem o swoim życiu, jakie pytanie słyszysz najczęściej?
Peter Seewald: Katalog zadawanych mi pytań zawęził się głównie do „biografa papieża”, którym, nawiasem mówiąc, nigdy nie chciałem być. Już po pierwszym artykule o kard. Ratzingerze i po wywiadzie-rzece w tomie „Sól ziemi” było dla mnie jasne: teraz wystarczy. Jestem dziennikarzem politycznym. Piszę o tematach istotnych społecznie. Sprawy kościelne to nie moja działka. Ale jakoś nie przestawałem.
W międzyczasie musiałeś zaakceptować tę „pracę”.
– Tak, to ważne i zaszczytne zadanie. Koledzy ze świeckich mediów zazwyczaj chcą wiedzieć: „Jaki naprawdę był Ratzinger?”. Albo: „Jakie były jego relacje z papieżem Franciszkiem?”. Następnie chodzi o temat nadużyć seksualnych. A potem znowu to samo.
Jak zazwyczaj spędza Pan dzień?
– Pracując. Wciąż są projekty, które trzeba ukończyć. Praca też mi służy. Mimo wszystko. Poza tym w moim wieku jest coraz więcej wizyt u lekarzy. Zawsze jest coś jeszcze.
Jak zrelaksować się po długim dniu w pracy?
– Czytając gazetę. Jednak nie zawsze jest to przyjemność, gdy mam w rękach „Süddeutsche Zeitung”. W przeciwnym razie czekam na dłuższą kolację w naszej małej kuchni i seriale takie jak „Yellowstone”. Albo na powtórkę wczesnych odcinków dziwacznego brytyjskiego serialu kryminalnego o inspektorze Barnaby.
Pracował Pan kiedyś jako dziennikarz dla renomowanych mediów i w pewnym momencie stracił wiarę. Jak to się stało?
– Odszedłem od Kościoła, gdy miałem 18 lat. Kościół i wiara nie pasowały do moich lewicowych poglądów. Nie interesował mnie już Bóg. Nie było Go w rzeczywistości. Zamieniłem Pismo Święte na Biblię Mao. Rano nie stałem już na Mszy św., jak to robiłem jako ministrant, ale jako marksista przed bramą fabryki, aby rozdawać ulotki i gazetki propagandowe. Organizowałem antywietnamskie demonstracje z okrzykami „Ho-Ho-Ho-Chi-Minh” i założyłem „Komitet przeciwko strusiom”, potem nazwany „Komitetem antyfaszystowskim”. Przynajmniej nauczyłem się, że można wiele osiągnąć nawet z kilkoma, ale przekonanymi współpracownikami.
Dlaczego mimo to dał Pan Bogu kolejną szansę?
– Prawdopodobnie było odwrotnie. To był długi proces intelektualny i emocjonalny. Odejście z Kościoła jest bardzo łatwe, ale na drodze do powrotu stoi tysiąc pytań. Jednak jako dziennikarzowi dało mi to wcześnie do myślenia, gdy musiałem obserwować, co społeczeństwo traci, gdy oddziela się od swoich tradycyjnych religijnych korzeni. Etykę, moralność, sprawdzone zasady, kulturę. Traci również myślenie perspektywiczne i świadomość transcendentalną, bez której ludzie nie mogą żyć.
W pewnym momencie moja żona i ja ochrzciliśmy dwójkę naszych „pogańskich dzieci”. Zacząłem znowu chodzić na Msze św., wcześnie rano przed pierwszym spotkaniem redakcyjnym. Miałem wielki szacunek dla prostej wiary tak zwanych „małych owieczek”, często w podeszłym wieku „babć”, które klęczały obok mnie w ławkach.
Później przypomniałem sobie pierwsze spotkanie, które może mieć wiele wspólnego z moim powrotem do Kościoła. Było to na uroczystej imprezie z okazji inauguracji „Tygodni Europejskich” w Pasawie, którą chciałem relacjonować. Jako twórcy bezczelnego lewicowego tygodnika byliśmy trochę umorusanymi dziećmi, nieakceptowanymi społecznie. Dostojnicy unikali mnie jak trędowatego. Ale była jedna osoba, która postąpiła inaczej. Jeden z nich podszedł do mnie i demonstracyjnie wyciągnął do mnie rękę. Był to biskup Pasawy, Antonius Hoffmann. Kiedy po raz pierwszy przypomniałem sobie ten gest podczas wizyty w Rzymie, miałem łzy w oczach. I nadal je mam za każdym razem, gdy o tym myślę.
Jak zareagowała rodzina, gdy się Pan nawrócił?
– Cóż, to nie była błyskawiczna konwersja. To był proces krok po kroku. Idziesz dalej i dalej. Za każdym pokojem jest następny. A jeden jest bardziej fascynujący niż następny. Wciąż widzę zdziwione twarze moich dzieci i mojej żony, gdy pewnego dnia umieściłem krucyfiks i małe naczynie na wodę święconą w naszej kuchni, tak jak znałem to z dzieciństwa. Wyrażenie było takie: Teraz tata oszalał. Ale to szybko minęło. Dzieci przekonały się, że nie wprowadził się żaden kaznodzieja ani przywódca sekty, i że katolicyzm to postępowa historia, która pozwalała zostawić daleko w tyle konformistyczne wzorce ze szkoły.
Kiedy rozmawia Pan z Bogiem, jak to brzmi?
– Na pewno nie jak rechot w szamańskim śpiewie. Nie mam nic przeciwko szamanom, ale nie jestem szczególnie uzdolniony do improwizacji. Nawet swobodnie wypowiedziana modlitwa przed posiłkiem to dla mnie za dużo. Aby nie przeszkadzać Bogu moim dukaniem, a przede wszystkim brakiem koncentracji – inne rzeczy nieustannie przychodzą mi do głowy podczas modlitwy – sięgam po wielkie modlitwy Kościoła: Modlitwę Pańską, Credo, Różaniec – aby, że tak powiem, przedłużyć antenę w komunikacji z nadprzyrodzonym, za pomocą której można zarówno wysyłać, jak i odbierać.
Kiedy ostatnio sprzeczał się Pan z Bogiem?
– Sprzeczać się z Bogiem? Wszechmogącym, niezgłębionym, całkowicie innym? Niekoniecznie jesteśmy na tym samym poziomie. Nawet jeśli w wierze wiemy, że Bóg jest „Ty”, które jest blisko nas, który może stać się bardzo mały, abyśmy nie chowali się w kącie przestraszeni. Jasne, też się zastanawiam, dlaczego pozwala na tak wiele w szaleństwie tego świata. Albo dlaczego nie pomaga ci, gdy jesteś w potrzebie. Ale wtedy zdajesz sobie sprawę, że pomoc była, nawet jeśli wyglądała inaczej niż się spodziewałeś. Tak wiele rzeczy spotyka ciebie i nie ma to nic wspólnego z twoimi własnymi umiejętnościami. Innym doświadczeniem jest to, że kiedy coś jest prawie nieznośnie ciężkie na twoich barkach, zawsze pojawiają się pocieszenia, które sprawiają, że twoje życie staje się łatwiejsze.
Papież Benedykt XVI, z którym łączyły Pana szczególne relacje, zmarł 31 grudnia 2022 roku. Czy nadal Pan z nim czasami rozmawia?
– Nie. Ale niekiedy proszę go o pomoc w sfinalizowaniu projektu książki. Zgodnie z naszą wiarą zmarli nie są martwi, ale rodzą się w nowej sferze, z której mogą dalej oddziaływać. W przeciwnym razie, jaki sens miałoby przywoływanie mojego patrona lub dobrego brata Konrada z Altötting?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).