Klasztor benedyktynek w Wołowie liczy zaledwie siedem mniszek. Aż pięć z nich trafiło do tej niewielkiej wspólnoty zakonnej za pośrednictwem… „Gościa Niedzielnego”.
To chyba jeden z najwspanialszych komplementów, jakie może usłyszeć redakcja katolickiego tygodnika. Kiedy przekroczyłem próg niewielkiego domu zakonnego przy ul. Poznańskiej 13 w Wołowie, przywitały mnie benedyktyńskie szczere uśmiechy i ciepłe spojrzenia. Wkrótce potem dowiedziałem się, że 70 procent obecnej wspólnoty trafiło tutaj przez nasz tygodnik. – Kto wie, różnie mogłoby być z nami, gdyby nie „Gość”. Zostałyby tylko dwie z nas, czyli byłybyśmy na wyginięciu – żartuje s. Maria, przełożona wołowskiego klasztoru.
Ormiańskie pochodzenie
Klasztor św. Józefa ma bogatą przeszłość. W tym roku benedyktynki obchodzą 60. rocznicę przybycia do Wołowa. Ale ich historia sięga XVII wieku i obrządku ormiańskiego. Zgromadzenie funkcjonowało we Lwowie do II wojny światowej jako jedyny zakon katolicki obrządku ormiańskiego na ziemiach polskich. W 1946 roku, w wyniku utraty Kresów Wschodnich przez Polskę, benedyktynki ormiańskie opuściły Lwów i trafiły do Lubinia, a potem do Wołowa. Wtedy wspólnota liczyła zaledwie osiem sióstr. Z powodu zaniku społeczności ormiańskiej zdecydowały się w 1961 roku na przyjęcie obrządku łacińskiego.
Dzisiaj wołowskie mniszki modlą się żarliwie o nowe powołania. Ostatnie, w osobie s. Benedykty, zapukało do drzwi klasztoru przy Poznańskiej 13 w 1994 roku. Być może, tak jak to było przed laty, z pomocą przyjdzie im „Gość Niedzielny”. Historia przecież lubi się powtarzać. A jaka historia?
Odpowiedź na łamach „Gościa”
– To był rok 1963. Czułam w sobie powołanie zakonne. Z natury byłam nieśmiała, więc nie miałam odwagi, by iść do proboszcza i dopytać, co dalej zrobić, w którą stronę pójść – opowiada s. Agnieszka. Pochodzi z diecezji toruńskiej. Jest najstarsza i jako pierwsza z obecnych zakonnic trafiła do klasztoru św. Józefa. – W domu czytaliśmy regularnie „Gościa Niedzielnego”. I nieraz w gazecie widziałam adresy różnych klasztorów. Ale nie trzymaliśmy starych numerów, tylko zerkałam na bieżąco. Powołanie dojrzewało. Pewnego dnia podczas modlitwy zwróciłam się do Boga i poprosiłam, by w następnym numerze „Gościa” ukazał się adres zakonu, do którego Pan chce, żebym wstąpiła – wspomina mniszka.
Niedługo potem otworzyła najnowszy numer tygodnika i zobaczyła w nim adres sióstr benedyktynek z Wołowa. Przyjęła to jako poważną odpowiedź na swoją modlitewną prośbę. Napisała do klasztoru. Korespondowała z przełożoną. 15 września 1963 roku stanęła przed drzwiami domu przy ul. Poznańskiej 13 w Wołowie. Pamięta jeszcze, że gdy przyjechała, mistrzyni oznajmiła jej, że stąd nie będzie wyjazdów do domu. O klauzurze dowiedziała się zatem dopiero na miejscu. – W pierwszym momencie mnie zatkało. Nie spodziewałam się tego. Ale szybko stwierdziłam w duchu, że skoro Pan Bóg mnie tu przysłał, to widocznie chce, żebym tu była, a to znaczy, że da mi wystarczająco dużo łaski i ja w pokorze muszę się na to zdobyć – podsumowuje zakonnica. Wykazała się odwagą i zaufaniem.
Benedyktynki żyją bowiem w tzw. klauzurze konstytucyjnej. To znaczy, że mogą wychodzić poza teren domu, ale jedynie w uzasadnionych przypadkach, kiedy trzeba załatwić coś ważnego. – Jestem tu do dziś, szczęśliwa i spełniona, więc myślę, że był to prawdziwie Boży plan na moje życie. Oczywiście, wspomniałam przełożonej, że wyczytałam ogłoszenie w „Gościu”. Wtedy były inne czasy, dzisiaj pewnie wzbudziłoby to niemałe zdumienie: zerknęła do gazety i wstąpiła do zakonu kontemplacyjnego – uśmiecha się s. Agnieszka.
Przed erą wszechobecnego internetu wiele zakonów ogłaszało się w katolickiej prasie, zapraszając w swoje szeregi. Wykorzystywały jeden ze sposobów dotarcia do młodych ludzi. Dzisiaj rzeczywistość wygląda inaczej ze względu na postęp technologiczny, ale i zmianę mentalności. Przecież dalej można umieszczać ogłoszenie w gazecie, ale… kto dzisiaj zrobiłby tak, jak na przykład s. Janina w 1984 roku?
Czarno na białym
– Pamiętam, że latem 1984 roku opublikowano w „Gościu” całą rubrykę z „ofertami” zakonnymi, jeśli można tak to ująć. Chyba z siedem zgromadzeń żeńskich się reklamowało – mówi s. Janina. Dlaczego wybrała benedyktynki? Zwróciła uwagę na informację o przyjęciu kandydatek ze słabszym zdrowiem. Ale zanim podjęła ostateczną decyzję, 27-letnia Janina odłożyła sobie ten numer tygodnika. Mieszkała sama w Olsztynie i pracowała. Myślała o życiu zakonnym już od 3 lat. – Potem w końcu stwierdziłam: „Kobieto, czego ty szukasz, jak tu czarno na białym napisane, że to dla ciebie”. A miałam jednak problemy ze zdrowiem. I w końcu napisałam do Wołowa. Korespondowałam z matką Agnieszką – opowiada zakonnica. Potem przyszedł czas wątpliwości. „Przecież ja się nie nadaję do klauzury”. – Byłam zdziwiona, ale te lęki przeszły bardzo szybko, nie było żadnego zawahania. Pan Bóg przestawił moje pragnienia, moje myślenie. Przygotował mnie do tego – uważa s. Janina.
Dzisiaj ze śmiechem wspomina chwile, gdy przybyła do wołowskiego klasztoru w 1985 roku. – Po całym dniu jazdy pociągiem z drugiego końca Polski byłam zmordowana. Marzyłam o tym, żeby się położyć. Gdy szłam już w kierunku domu zakonnego, myślałam tylko: „Obojętnie, jak będzie, nawet jeśli tam jakieś czarownice mieszkają, byleby mi pozwoliły się położyć, odpocząć”. A tu otworzyła mi drzwi uśmiechnięta s. Agnieszka i wszystkie wątpliwości odeszły – dodaje.
Złoty środek
Siostra Brygida swój najważniejszy numer „Gościa Niedzielnego” otworzyła w 1980 roku, gdy wychodziła ze szpitala. – Przeglądam, patrzę, a tam ogłoszenie sióstr benedyktynek z Wołowa i z Krzeszowa. Byłam w Krzeszowie wcześniej na wycieczce i pomyślałam, że to bardzo daleko. Sprawdziłam więc, gdzie leży Wołów. Uff, trochę bliżej. {BODY:BBC} (śmiech){/BODY:BBC} Momentalnie pomyślałam, że mam iść do Wołowa. Poczułam takie światło, duchowe rozeznanie – opowiada mniszka pochodząca z Żor w archidiecezji katowickiej.
Decyzja podjęta, ale co dalej? Napisać czy nie napisać? – A, co się będę guzdrać. Pracowałam w zakładzie, więc wykorzystałam urlop i po prostu zwolniłam się. Zrobiłam porządek w mieszkaniu, wsiadłam w pociąg i wyruszyłam, jak się okazało, po przygodę życia – stwierdza zakonnica. Przy tej okazji wspomina swojego proboszcza, który regularnie jej powtarzał: „Ja ci znajdę dobry klasztor”. Ale nigdy jej nie wskazał konkretnego. – Sama nie widziałam siebie w czynnym zakonie. Co 2–3 lata pakować wszystkie swoje manele i się przenosić? To nie w moim stylu. A klauzura zamknięta była nie do wyobrażenia. Pytałam: „Panie Jezu, gdzie jest dla mnie miejsce? Jak to ma wyglądać?”. A Jezus mi wskazał przez „Gościa” idealne miejsce dla siebie, czyli złoty benedyktyński środek – oświadcza s. Brygida.
Na swoim miejscu
Historia powołania s. Marii z Makowa Podhalańskiego jest jeszcze bardziej burzliwa niż pozostałych i także ma swój „gościowy” akcent. Mając 16 lat, Maria uciekła z domu, by wstąpić do klasztoru. Wybrała serafitki. Wcześniej zaś zbierała adresy różnych zakonów z „Gościa Niedzielnego”, które wpisywała do zeszytu. Po 5 latach u serafitek, w 1986 roku, odeszła. Minął miesiąc. – Myślałam o życiu kontemplacyjnym i zaglądając do zeszytu z adresami, znalazłam wołowskie benedyktynki. Pan Bóg mnie tam pokierował – uważa zakonnica.
Niektóre z wołowskich zakonnic dłużej mieszkają w klasztorze św. Józefa niż wcześniej poza nim. – Jesteśmy na swoim miejscu. Tutaj nas przysłał Bóg, więc akceptujemy to z całą radością – tłumaczy s. Maria. Podczas wspólnych rozmów siostry przez lata dowiadywały się o swoich historiach powołania. Szybko się zorientowały, że większość trafiła do Wołowa przez „Gościa Niedzielnego”. – Skąd byśmy wiedziały, że taki Wołów istnieje na drugim końcu Polski? – pyta s. Agnieszka. – Bóg powołał i przez „Gościa” wskazał drogę – puentuje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).