O tym, jak się robiło „bezdebitowe” pismo katolickie, i o wyjściu na powierzchnię z Sylwestrem Szeferem, pierwszym redaktorem naczelnym „Listu”, rozmawia Piotr Legutko.
Piotr Legutko: 16 marca, w samo południe, będziecie świętować rocznicę ukazania się pierwszego „Listu”. A wyszedł on w dość nietypowej formie…
Sylwester Szefer: To był czas stanu wojennego i czas tuż po nim, kiedy do duszpasterstw akademickich garnęły się tłumy studentów. Grupa modlitewna, w której narodził się „List”, liczyła ponad tysiąc osób! Nazwała siebie wspólnotą „Nowe Życie”, a pierwszy numer ukazał się w formie plakatu, zawieszonego w salce dominikańskiej „Beczki”. 30 lat temu nikt nie przewidywał, że z takiej „gazetki ściennej” urodzi się prawdziwe pismo. Nawet nie dlatego, że tego nie chcieliśmy, ale to były czasy PRL, gdzie o wydawaniu prasy decydowali komuniści.
Były jednak próby wyjścia „na powierzchnię”?
Przez wiele lat było to pismo „bezdebitowe”, czyli, mówiąc wprost – nielegalne. Nawet dzisiaj nie chcę wdawać się w szczegóły, jak zdobywaliśmy na nie papier, albo gdzie było drukowane. Nie chcę nikomu zaszkodzić. Wiele osób nam wówczas pomagało, łamiąc wiele przepisów. W 1988 r. próbowaliśmy się „zalegalizować”. Bardzo pomagał nam ówczesny redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, ks. Stanisław Tkocz. „List” uzyskał nawet zgodę, by stać się kolejnym tytułem katolickim, ale bez zwiększenia przeznaczonej na niego ogólnej puli papieru. W praktyce oznaczało to, że musielibyśmy uszczuplić i tak niewielkie nakłady „Gościa” czy „Tygodnika Powszechnego”, więc zrezygnowaliśmy. Nieco wcześniej, w początkach „odwilży” (ok. 1987 r.), zastanawialiśmy się też, czy przejąć jakiś przedwojenny katolicki tytuł. Prof. Zofia Włodek, która była zaangażowana w grupę modlitewną u dominikanów, zaoferowała nam nawet jeden z takich tytułów wydawanych kiedyś przez jej mamę: „Wiadomości Katolickie”. Mnie osobiście, jako leśnika z wykształcenia, pociągało też przedwojenne pismo jezuitów „Młody Las”, także dlatego, że było właśnie adresowane do młodych. Ostatecznie jednak zostaliśmy przy „Liście”.
Bo to tytuł o wielkim ładunku symbolicznym. Jak go wówczas definiowaliście?
To słowo oznaczało dla nas rozmowę z kimś bliskim, a zwłaszcza z Bogiem. W tytule mieściło się również zaproszenie czytelnika do współtworzenia pisma, bo każdy, kto potrafi napisać list do przyjaciela, może być potencjalnym autorem „Listu”.
Pierwszym asystentem kościelnym „Listu” był o. Jan Andrzej Kłoczowski OP. Miał z Wami jakieś kłopoty?
Asystent czytał wszystkie nasze teksty. Jego stosunek do „Listu” dobrze oddaje pewna anegdota. Pytam go kiedyś o zamknięty właśnie numer: „Przeczytałeś?”. „Niestety, tak” – odpowiada. „Dlaczego: niestety”? – dopytuję zaniepokojony. „Bo to, co robicie, jest takie porządne od strony teologicznej i duszpasterskiej, a dobre pismo, żeby docierać do masowego czytelnika, musi być redagowane tak…. na granicy” – martwił się pół żartem, pół serio.
W pierwszym numerze „Listu” pojawia się też ojciec Joachim Badeni. I pozostaje tam właściwie przez całe lata.
Ojciec Badeni bardzo mocno nas wspierał, przede wszystkim duchowo. Ale też dawał swoje teksty, a ściślej mówiąc, dawał się nagrywać, bo sam nie pisał. Kiedyś zaczepił mnie na krużgankach mówiąc: „Słuchaj, ten numer »Listu« jest fantastyczny!”. Byłem w siódmym niebie, więc zacząłem dopytywać: „A który z artykułów najbardziej się ojcu spodobał?”. „Nie wiem, bo nie czytałem. Ale słyszałem, że jest znakomity! Wszyscy tak mówią!” – odpowiedział zupełnie niezmieszany. Był dla nas pierwszym charyzmatykiem, niezwykle ważnym nie tylko dla redakcji, ale dla całej wspólnoty. Kiedy wielu zastanawiało się, co to jest ta Odnowa w Duchu Świętym, on chętnie dawał nam swój autorytet, świadczył za nami. To było bezcenne, bo Odnowę tworzyli głownie ludzie młodzi. Ja sam miałem wtedy niewiele ponad 20 lat. W „Liście” była więc młodość i żywioł. O. Kłoczowski mówił, że jesteśmy „za porządni”, ale było w nas wtedy także sporo poszukiwań, kipiało od pytań i wątpliwości. W grupie modlitewnej pojawiali się ludzie „z ulicy”, wprost z „niewiary”, bez formacji.
Czy można powiedzieć, że „List” jest pismem Odnowy w Duchu Świętym?
Tak było na początku, ale potem wyszliśmy też na zewnątrz wspólnoty. Określaliśmy się jako pismo szeroko rozumianej odnowy w Kościele. Zapraszaliśmy do współpracy wszystkich, którzy chcieli podzielić się świadectwem o zmartwychwstałym Jezusie działającym dziś w Kościele. Głównym tematem była modlitwa oraz jej praktyczne urzeczywistnienie w życiu rodzinnym, zawodowym, społecznym i kulturalnym. Ludzie byli wtedy ogromnie spragnieni modlitwy i spotkania z Bogiem, ale pojawiały się też pytania, jak przenieść to niezwykłe doświadczenie na życie codzienne. Młodzi są trochę oderwani od rzeczywistości i gdy wchodzili w dorosłe życie, gdy wzrastali wraz z pismem, te pytania były dla nich bardzo ważne.
Jak rozchodził się ten nielegalny „List” i jak przeszedł czas transformacji?
Kolportaż w latach 80. XX w. nie był żadnym problemem, bo na spotkania modlitewne przychodziło po tysiąc osób. Pierwszy papierowy nakład – 300 egzemplarzy – rozszedł się w mgnieniu oka. W ciągu paru lat nakład wzrósł już do kilku tysięcy i rozchodził się w duszpasterstwach w całej Polsce. Formalne pozwolenie na legalną dystrybucję otrzymaliśmy od Urzędu Cenzury już po 4 czerwca 1989 r. Głód słowa był wówczas tak duży, że w 1996 roku, gdy żegnałem się z „Listem”, nakład wynosił już 20 tys. egzemplarzy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.