Sahel, jedna z najbiedniejszych krain świata, staje się afrykańskimi Dzikimi Polami, przejmowanymi przez handlarzy żywym towarem, przemytników narkotyków, a także muzułmańskich radykałów, śniących o światowym dżihadzie.
Sahel, rozciągający się na południe od Sahary, między brzegami Atlantyku i Morza Czerwonego, z biednego w groźny zaczął przemieniać się już kilka lat temu, ale dopiero rebelia Tuaregów w Mali sprawiła, że zaczęto mówić o nim jako niebezpieczeństwie zagrażającym nie tylko regionowi, ale Zachodowi.
W zeszłą niedzielę tuarescy partyzanci zajęli Timbuktu i wywiesili nad nim flagi Azawadu, państwa, jakie chcą stworzyć na pustyni. Chwilę później, zostały one jednak zastąpione przez czarne sztandary muzułmańskich radykałów z ugrupowania Obrońcy Wiary (Ansar ud Din).
Zająwszy Timbuktu, tuarescy separatyści zapowiedzieli, że nie ruszą na malijską stolicę, Bamako, lecz w zajętej północnej połowie kraju będą tworzyć Azawad, państwo demokratyczne i świeckie. W czwartek ogłosili nawet, że mając już, co zamierzali zdobyć, przerywają walkę zbrojną w władzami Mali.
Obrońcy Wiary, którzy wraz z separatystami wywołali w styczniu powstanie Tuaregów w Mali, nie myślą o niepodległości, lecz utworzeniu w Sahelu kalifatu, w którym obowiązywać będzie wyłącznie religijne prawo, szarijat.
Przywódca Obrońców Iyad ag Ghali wywodzi się z tuareskiej arystokracji, a w latach 90. był jednym z przywódców poprzedniej rebelii Tuaregów. Jesienią, gdy po śmierci ich przywódcy Ibrahima Ag Bahangi, tuarescy separatyści wybierali nowego wodza i szykowali się do rebelii, Iyad ag Ghali zaoferował im swoje usługi. Odrzucony i urażony założył własne ugrupowania Obrońców Wiary, walczące o ideę kalifatu, do której przekonali go radykalni ulemowie z Pakistanu, wychowawcy afgańskich talibów.
"Azawadowcy" odżegnują się od Obrońców Wiary, ale to ci drudzy zdobyli Kidal i Gao, a potem przejęli przynajmniej częściowo władzę w Timbuktu i całej, zajętej przez powstańców północy Mali, równej obszarem Francji. Na podległych ziemiach Obrońcy zakazują alkoholu, muzyki i noszenia ubrań na zachodnią modłę, a rabusiów przyłapanych na grabieniu sklepów i urzędów karzą obcinaniem dłoni.
Obrońcy Wiary nie kryją się z przyjaźnią, łączącą ich z filią Al-Kaidy z Maghrebu. Utworzyli ją dżihadyści z Algierii w 2007 r., po przegranej wojnie domowej. Przemianowując się na filię Al-Kaidy, zjednoczyli się z innymi radykalnymi ugrupowaniami z Libii, Maroka i Tunezji, a także tymi z afrykańskiego południa. Nie udało im się wywołać świętej wojny w sawannach Sahelu, a ich działalność ograniczyła się do porywania dla okupu cudzoziemskich turystów i geologów, szukających złota i uranu (w niewoli znajduje się ok. 20 zachodnich zakładników).
Ostatnio w maghrebskiej filii Al-Kaidy doszło do rozłamu. Narzekając na dominację Arabów, własną organizację - Ruch na Rzecz Jedności i Dżihadu w Afryce Zachodniej (MUJAO) - utworzyli afrykańscy radykałowie. MUJAO wzrósł w siłę w tym roku, gdy akces do niego zgłosili talibowie z Nigerii, którzy wzniecili powstanie na północy kraju. W Mali bojownicy MUJAO walczą u boku Obrońców Wiary.
Obawiając się, że słabość państwa Sahelu sprawi, że tamtejsze oazy zostaną zawłaszczone przez dżihadystów, USA wraz z Francją już w 2003 r. zaczęły szkolić tamtejsze armie, a amerykańskie samoloty patrolować pustynne szlaki. Mali, rządzone przez prozachodniego prezydenta Amadou Toumaniego Toure (obalonego w marcu) miało być najważniejszym elementem sahelskiego antyterrorystycznego sojuszu. Okazało się jednak ogniwem najsłabszym.
Sąsiedzi od lat zarzucali Toure niezdecydowanie, a jego ministrom korupcję i dorabianie się na przemycie. Mauretania bezceremonialnie wysyłała swoje lotnictwo, by bombardować kryjówki dżihadystów w Mali.
Tuareska rebelia w Mali i udział w niej dżihadystów przeradza się w problem regionalny. W Nigrze władze wtrąciły do więzienia Aghalego Alambo, jednego z przywódców tamtejszych Tuaregów, podejrzanego o powiązania z Al-Kaidą i przemyt broni z Libii. Stan pogotowia ogłoszono w armiach Mauretanii, Czadu, a przede wszystkim w Algierii, mającej problemy z własnymi Berberami i obawiającej się, by majowe wybory do parlamentu nie zakończyły się uliczną rewolucją, której w zeszłym roku udało się uniknąć.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.