O księdzu, który głosząc Boże miłosierdzie trafił do piekła

Andrzej Macura

publikacja 07.02.2023 15:25

Jak wykazać komuś błąd w rozumowaniu? Stara metoda to sprowadzenie tez adwersarza do absurdu. Dziś tą drogą właśnie pójdźmy.

Czeluść mh-grafik /Pixabay Czeluść
Nikt w nią nie wpadnie? Nawet jeśli wielu nad tą czeluścią będzie się beztrosko bawiło?

Co i rusz spotykam się ze zdziwieniem czy wręcz oburzeniem, kiedy ktoś pisze o Bożej sprawiedliwości, sądzie i karze. Bóg nie karze – słyszę. Odpada przy takim postawieniu sprawy poważne mówienie o Bożym sądzie. To coś, co ma nastąpić przy końcu świata, będzie najwyżej teatrzykiem; wyrok przecież już jest znany. Bo przecież „miłosierny jest” – dodaje się wtedy zwykle. I dobrze, jeśli ktoś przynajmniej doda: „to człowiek sam może wybrać piekło”. No tak, Bóg jest miłosierny, temu nie można zaprzeczyć. Ale czy sprawiedliwość faktycznie jest dla Niego bez znaczenia?

W Nowym Testamencie znajdujemy mnóstwo tekstów, w których mowa jest o możliwości wiecznego potępienia. Ot, we wszystkich trzech opowieściach z 25 rozdziału Ewangelii Mateusza, wśród nich tej, w której znajdujemy zapowiedź sądu, a wobec tych, którzy nie szanowali bliźniego padają ostre słowa: „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!”. Gdy czytać Nowy Testament nie pod kątem sensu  poszczególnych scen, mów, zdań, wyrażeń albo nawet tylko pojedynczych słów, ale widzieć to wszystko jako całość, sedno chrześcijaństwa jest jasne: to przesłanie, że Jezus tych, którzy w Niego wierzą, ratuje od śmierci, śmierci wiecznej. Tak, bardzo wyraźnie: tych którzy w Niego wierzą, nie tych, którzy Go odrzucają. Tymczasem porobiło się tak, że z wyjątku, jakim jest możliwość zbawienia mimo braku wiary – wyjątku na przykład dla tych, którzy żyli przed Chrystusem albo i tych, którzy żyjąc już po Nim nigdy o Nim nie usłyszeli – coraz częściej robi się zasadę. I wychodzi na to, że nieważne czy wierzysz i w co wierzysz; nieważne czy klękasz przed Bogiem czy nim gardzisz, nieważne nawet jak żyjesz:  Bóg Cię i tak zbawi.

Tak, Bóg jest miłosierny. Szuka zaginionej owcy, szuka zgubionej drachmy i przyjmuje marnotrawnego syna. STOP! Właśnie: szuka owcy, szuka drachmy, ale marnotrawnego syna nie szuka, tylko kiedy ten doświadczony życiem mądrzeje i wraca do domu, przyjmuje go. Wielka różnica, prawda? Bo są ludzie jak pieniążek czy głupiutka owca, którzy nie ponoszą winy za swoją niewiarę. Ale są tacy, jak marnotrawny syn, którzy Ojcem wzgardzili. Sytuacja jednych i drugich jest jednak zupełnie inna. Charakterystyczne, że w przepięknej przypowieści o robotnikach w winnicy, w której ci, którzy pracowali cały dzień otrzymali tyle samo co ci, którzy pracowali godzinę, ci ostatni jednak tę godzinę przepracowali, prawda? Nie ma w niej mowy o tym, że gospodarz po skończonym dniu poszedł jeszcze raz na rynek i dał pieniądze tym, którzy żadnej pracy nie wykonali. Podobnie w scenie ukrzyżowania: Jezus obiecuje raj temu łotrowi, który skruszony prosi Go o łaskę, nie temu, który z Niego drwi.

Nie wiem oczywiście jak Bóg osądzi kiedyś tego czy innego człowieka. Jako grzesznik chciałbym bardzo, by wszystkich nas sądził jak najbardziej łagodnie, z wielkim miłosierdziem. Nie mogę jednak powiedzieć „Bóg nie sądzi”, „Bóg nie karze”, „Bóg nie jest sprawiedliwy (!), ale miłosierny”. To nieprawda. Przeczy to objawieniu na którym opieramy naszą wiarę, a które przyniósł Jezus Chrystusa. Tym, którzy takie tezy głoszą chodzi zapewne o to, by człowiek nie bał się (w złym znaczeniu tego pojęcia) Boga, by chciał z ufnością się do Niego zwracać. I może miewają nawet duszpasterskie doświadczenia tego, jak człowiek, odkrywający Bożą miłość wraca do Niego. Ale nie sposób nie zauważyć, że są też i tacy ludzie, których takie stawianie sprawy tylko utwierdza w przekonaniu, że Bogiem można gardzić.

No bo jeśli niezależnie od tego czy wierzę i jak żyję Bóg w swoim miłosierdziu i tak mnie zbawi, to po co te szopki z modlitwą, mszami, spowiedzią i uczciwym życiem? Jeśli sąd będzie polegał na tym, że ja sam siebie osądzę, to czemu nie mógłbym wtedy uznać siebie za godnego nieba? Jakoś nie dociera, że skoro nie chcę w swoim życiu Boga, skoro wybieram to, co wedle Boga złe, to w dniu sądu mogę nie chcieć być przez wieki tam, gdzie jest Bóg i gdzie żadne zło nie przejdzie...

I podobnie z Bożą karą. Trudno dociec dlaczego traktuje się ją jako coś, co miałoby być zemstą (i to jeszcze nie wiadomo za co) ze strony Boga. Nie dostrzega się przy tym czegoś, co ma każda sensowna kara: jej waloru wychowawczego. Przecież (w zamierzchłych czasach) rodzic nie po to dawał dziecku klapsa, żeby się odegrać, prawda? Chodziło o to, żeby „przez pośladek do rozumu”. I podobnie jest z dzisiejszymi, niefizycznymi karami: mają służyć poprawie. Mówiąc „Bóg nie karze” potwierdzamy tylko tę błędną intuicję, że Bogu wszystko jedno jak żyję. Mogę znęcać się nad innymi, być mobberem w pracy, mogę zdradzać żonę i nie dawać na dzieci, a nawet zmuszać do nierządu; mogę oszukiwać i kraść na potęgę, mogę też dla osiągnięcia swoich celów spotwarzyć bliźniego. W czym problem? Nie ma kary, nie ma sądu, Bóg i tak nie będzie na to zwracał uwagi. Jakiś czyściec?  Niby po co? I tylko jeśli zrządzeniem losu spotyka człowieka w życiu to samo, co wcześniej zgotowałem innym, przychodzi być może refleksja, że jednak to doświadczenie może jest za karę, że czegoś mądrego uczy.

W nauczaniu Kościoła o Bożej sprawiedliwości, o sądzie i o karze, podobnie zresztą jak w mówieniu o bojaźni Bożej nie chodzi o to, by człowieka straszyć Bogiem. Chodzi o to właśnie, by temu, który myśli, że złe wybory nie będą miały w jego życiu żadnych konsekwencji uświadomić, że to jednak nie tak. Że nawet jeśli ja sam w pełnej prawdzie kiedyś siebie osądzę, to skoro przez całe życie wybierałem przeciw Bogu, nie będę w stanie szczerze i z miłością do Niego się zwrócić. Że skoro chętnie wchodzę w to, co złe, to mając kiedyś wybór nie będę chciał do nieba, w którym zła przecież nie będzie. I być może ci, którzy oburzają się na mówienie o Bożej sprawiedliwości, o sądzie i o karze wcale nie chcą temu przeczyć. Myślą, że głoszą jedynie nieskończone miłosierdzie Boga. Tyle że ich słuchacze, nie będący intelektualistami czy wykształconymi teologami na takie niuanse nie zwracają uwagi. Słyszą tylko „Bóg nie jest sprawiedliwy, tylko miłosierny”, „Bóg nie karze”, „Bóg nie sądzi”. Proste wnioski nasuwają się same...

Jak przekonać światłych teologów, którzy tego problemu nie widzą i mieszają ludziom w głowach? Którzy głosząc potrzebę miłosierdzia wobec wszystkich jakoś nie mają go wobec tych, którzy próbują im wytknąć błąd i bez skrupułów blokują takich w mediach społecznościowych? (Nie, mnie nikt nie blokował, bo w społecznościówkach się niespecjalnie udzielam). Szermierka na argumenty nic nie da. Ale może przypowieść? No więc tak...

Był sobie ksiądz X, który parafianom ciągle powtarzał, że Bóg jest nie sprawiedliwy, a miłosierny; że nie sądzi i nie karze. I był sobie mieszkający niedaleko  pan Y. Ten bardzo nie lubił owego księdza. I postanowił jak się da uprzykrzyć mu życie. Najpierw zaczął pisać na jego profilu w społecznościawych, że ten ksiądz X to... no, nie wypada tu takich słów używać. W każdym razie, że jest taki, siaki i owaki. Z początku ów ksiądz starał się porozmawiać. Niestety, rozmawiać się nie dało. Z drugiej strony wciąż leciały najgorsze wyzwiska. I zaczęły pojawiać się oskarżenia o najgorsze. Gdy do głosu pana Y zaczęli dołączać inni, twierdzący, że choć księdza X nie znają, ale w każdym oskarżeniu musi być ziarenko prawdy, ksiądz stracił cierpliwość: zablokował jegomościa. Niewiele to jednak dało. Zatroskani parafianie nieśmiało w końcu donieśli, że pan Y dalej wypisuje swoje oskarżenia. Na dodatek na  bloku  niedaleko probostwa ktoś napisał: ks. X to PEDOFIL. Zamieszanie robiło się coraz większe. Doszło to do uszu biskupa, przed którym ksiądz X musiał gęsto się tłumaczyć, a i tak, na wszelki wypadek, został zawieszony w duszpasterskich obowiązkach. Sprawą zajęły się też, a jakże,  organy ścigania. Nie, nie panem Y, tylko księdzem X. Boć przecież wiadomo, w każdym oskarżeniu może być jakieś ziarenko prawdy.  Trochę to trwało, zanim zrezygnowano z poszukiwań domniemanych ofiar księdza. Zwłaszcza że Y w międzyczasie zmarł. Smrodek i tak jednak pozostał. Wiadomo, dowodów nie znaleziono, ale czy znaczy, że ksiądz niewinny? Przecież Y od dawna pisał, ale teraz, niestety,  już nic nie powie...

Umarł w końcu i ksiądz X.  Cierpliwie stanął w długiej kolejce oczekujących na sąd Boży. Aż tu nagle z nieba słyszy głos: „Ooooo! Ks. X!” O zgrozo, głos pana Y. I dalej dobrze znane epitety, wymieszane z ponownym oskarżeniem: „to wstrętny pedofil!”, zakończone „ty taki, siaki, owaki”. On w niebie? – pomyślał ks. X. Ano Pan Bóg jest miłosierny. Całe życie to głosił. Nie jest sprawiedliwy, nie sądzi, nie karze: wybacza. Wybaczył więc i panu Y i nie czekając na skruchę czy jakieś postanowienie poprawy z otwartymi ramionami przyjął go do nieba. A pan Y dalej, z aureolą na głowie, w otoczeniu paru aniołów i świętych, z bezczelną miną powtarza: „Patrzcie, to pedofil, co niejedno dziecko wykorzystał, lubieżnik jeden; nawet spowiedź wykorzystywał do swoich niecnych praktyk”... i dalej dobrze znane,  znane z ziemskich wystąpień pana Y niecenzuralne epitety... Niebianie w kłamstwo wierzą czy nie? Bóg, wiadomo, wszystkim wybacza – pomyślał pewnie nie jeden mieszkaniec krainy wiecznej szczęśliwości – więc i księdzu X to draństwo wybaczy. Ale jednak paskudnik był niego, nie ma co...

Przyszedł w końcu czas, gdy ks. X stanął przed Bogiem....

Zakończenie tej opowiastki? Nasuwają się dwa: jedno smutniejsze od drugiego. Pierwsze z sądem, którym człowiek sadzi sam siebie, drugie....

Stanął więc ks. X przed Bogiem. A że Bóg nie sądzi, tylko człowiek sam dokonuje wyboru... Ksiądz pomyślał: mam przez całą wieczność przebywać z tym, który był sprawcą mojej ziemskiej zgryzoty, a i tu, nie zmieniwszy się, bo nikt tego od niego nie wymagał, dalej fałszywie mnie oskarża? Mam dalej znosić dwuznaczne uśmieszki i uchodzić za tego, co jest w niebie tylko dlatego, ze mu wybaczono draństwo, ale w ogóle to jest paskudnikiem? Nie – zdecydował – takiego nieba, to ja nie chcą. I wybrał piekło.  

Opowieść mogłaby się też skończyć inaczej, jeszcze smutniej. Niestety, wpisując się w sposób myślenia owych nieroztropnych piewców Bożego miłosierdzia, którzy lekceważąc zło robią jeden, istotny wyjątek.
 
Stanął więc ks. X przed Bogiem. Świątobliwym był człowiekiem, więc szybko, z wielkimi honorami otwarto przed nim bramy nieba. Korzystając z okazji ks. X chciał jeszcze tylko jedno załatwić. Żeby ktoś upomniał pana Y. Żeby ten w niebie zaniechał już swoich niecnych praktyk, przyznał, że oczernia.
–  Przeszkadza ci to? – spytał Pan Bóg.
– Tak przeszkadza – odparł ks. X
–  Musisz wybaczyć
– Dobrze, ale niech przestanie
–  Musisz wybaczyć
–  Jak mam mu wybaczyć, skoro on ciągle rozpowszechnia swoje kłamstwa i nie widzi w tym nic złego?
–  Jak wybaczyć? Ooo, człowieku! – odparł Sędzia. Dobry chrześcijanin powinien wybaczać
–  Tak chcę wybaczyć, ale niech przestanie, niech....
– Jeśli nie rozumiesz, że twoje wybaczenie musi być bezwarunkowe, nie nadajesz się do nieba.

Bramy nieba przed ks. X się zamknęły, otworzyła się czeluść piekła...

Bluźniercza opowiastka? Tak, gdyby tak przedstawiać Boga, to byłoby bluźnierstwo. Niestety, piewcy miłosierdzia bez sprawiedliwości taki właśnie obraz Boga chcąc nie chcąc przedstawiają. I jakby tego nie widzieli. Głoszą Boga, który staje z niesprawiedliwymi przeciwko tym, którzy „łakną i pragną sprawiedliwości”. A prawdziwym grzechem nie są dla nich najgorsze nawet przestępstwa, ale to że skrzywdzony śmie mówić o sprawiedliwości, o potrzebie skruchy winnego i postanowieniu poprawy.

Ciągle wielkim wstrząsem jest dla mnie to, co przeżyłem dobrych parę lat temu podczas jednego z wielkich organizowanych przez Kościół zgromadzeń. To było świadectwo pewnego nawróconego muzyka. Mówił o swoim trudnym życiu, o błądzeniu i o tym, jak do nawrócenia skłoniło go uświadomienie sobie Bożej miłości.  Z czasem tak się jednak w wychwalaniu Bożego miłosierdzia zapędził, że zaczął wręcz szydzić z tych, którzy w swojej nieznajomości Boga śmieli twierdzić,  że jest On też sprawiedliwy. Nie, nie, nie jest sprawiedliwy (!) jest samym miłosierdziem! – prawie wołał.  A słuchacze z entuzjazmem przyklaskiwali. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem i słyszałem... Hm, może dlatego, kiedy jeden z mówców, bodaj następnego dnia, poświęcił całe swoje długie wystąpienie atakowi na pewnego znanego z mediów, a nie lubianego w tym środowisku księdza, nikt mu nie przerwał? Nawet prowadzący, choć mówca znacznie przekroczył limit czasu? Miłosierdzie, owszem. Dla każdego grzechu. Tylko nie dla zaatakowanego,  który nieobecny bronić się nie mógł... Ciągle tak łatwo kochać wszystkich ludzi, ale nie cierpieć konkretnego człowieka....