Na ostrzu sumienia

Z ks. prof. Andrzejem Szostkiem MIC, etykiem rozmawiają Katarzyna Jabłońska i Cezary Gawryś

publikacja 27.11.2013 06:00

O sumieniu, którego sąd jest wiążący, choć może być błędny, uczciwym szukaniu prawdy, Bożym autorytecie i ludzkich wyborach. Nie tylko osób homoseksualnych. Fragment książki "Wyzywająca miłość" Katarzyny Jabłońskiej i Cezarego Gawrysia publikujemy za zgodą Towarzystwa "Więź".

Na ostrzu sumienia Biblioteka "Więzi", Warszawa, 2013 "Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm." Pod redakcją Katarzyny Jabłońskiej i Cezarego Gawrysia.

Tę rozmowę, na prośbę Księdza Profesora, rozpoczynamy nie od naszego pytania...

Zależy mi, abym mógł na wstępie poczynić pewną osobistą uwagę. Otóż zaliczam się – bez własnej winy czy zasługi – do tych, którzy są bardzo stanowczo heteroseksualni. W naszej rozmowie nie będę więc mógł powoływać się na żadne osobiste doświadczenie w tej materii. Istnieje zatem niebezpieczeństwo, że czasami mogę mówić jak ślepy o kolorach. Nie znaczy to, oczywiście, że problem homoseksualizmu jest mi zupełnie obcy. Już jako młody człowiek zetknąłem się z osobami homoseksualnymi – wszystkie te przypadki mocno utkwiły mi w pamięci. I teraz także zdarza mi się spotykać takie osoby, problem homoseksualizmu nie jest  jednak szczególnie istotny w mojej z nimi rozmowie.

I jeszcze jedna uwaga. Wśród cytatów, które zawarli Państwo we wstępie do książki, jest wypowiedź kardynała Martiniego, który przy całej swojej życzliwości wobec osób homoseksualnych zaznacza, że związków homoseksualnych i związków heteroseksualnych nie można traktować na równi; instytucja małżeństwa zarezerwowana jest wyłącznie dla relacji kobiety i mężczyzny. Sam, patrząc na problem niejako z zewnątrz, rozumiem, że dla osób homoseksualnych takie postawienie sprawy musi być trudne – z pewnością życzyłyby sobie, aby zarówno w perspektywie prawa państwowego i obyczajów, jak i w zakresie wymagań stawianych przez Kościół traktować ich związki jako uprawnione i równoprawne z heteroseksualnymi. Prawda jest jednak taka, że w Kościele katolickim homoseksualizm nigdy nie był uważany za równoprawny z heteroseksualizmem.

Czy istnieje tu możliwość jakiejś trzeciej drogi?

Skłonności homoseksualne występują w przeróżnej skali. Z badań, przytoczonych we wstępie do Wyzywającej miłości, wynikałoby, że w niektórych wypadkach bywają one labilne i niekiedy mogą ulec zmianie. Skoro więc moralnie i prawnie nie są one równoprawne z heteroseksualnością, to może kroki zmierzające do zmiany skłonności homoseksualnych na heteroseksualne w niektórych wypadkach należałoby podjąć? Jeśli jednak ich zmiana nie jest możliwa, a nauki biologiczne i psychologia nie powiedziały tu jeszcze ostatniego słowa, wówczas tego rodzaju działania nie mają sensu – przecież heteroseksualistów nie leczy się z ich skłonności!

Na ostrzu sumienia   Henryk Przondziono / Agencja GN Oto Pan Bóg przywołuje siebie jako autorytet. „Ja jestem twój Bóg, który cię wywiódł z niewoli. Już ci się objawiłem. Przedstawiłem ci się jako ktoś mocny, mądry i tobie życzliwy. A teraz będziesz słuchał moich przykazań, które niekoniecznie będą dla ciebie oczywiste, pamiętaj jednak, kto to mówi. Ktoś od ciebie mądrzejszy i tobie życzliwy.

Pamiętajmy, że wszystkie nasze ludzkie skłonności, nie tylko seksualne, wymagają oczyszczenia. Są na przykład ludzie, którzy mają duży pociąg do władzy czy do biznesu. Kiedy obserwujemy grupę dzieci jeszcze w wieku przedszkolnym, od razu widać, kto jest liderem. Potrzebujemy ludzi, którzy chcą i potrafią być liderami, i takich, którzy potrafią zdobywać pieniądze. Te predyspozycje wymagają jednak najpierw gruntownego oczyszczenia z pychy, zachłanności czy koncentracji na samym sobie. Jestem zdania, że homoseksualizm należy do tego rodzaju skłonności, jak wymienione wyżej. Otóż sądzę, że homoseksualność ma swoje jasne strony, które osobom o homoseksualnej kondycji dają szansę rozwoju i osiągnięcia szczęścia.

KIEDY CZŁOWIEK JEST SOBĄ?

Słowo „gej”, sięgając angielskiego źródłosłowu, oznacza „radosny” – już samo to sprawia, że wielu bojkotuje je z tego właśnie powodu. Co Ksiądz Profesor ma na myśli, mówiąc o jasnych stronach homoseksualizmu, które osobom o tej kondycji dają szansę rozwoju i szczęścia?

Trzeba próbować odkrywać szansę rozwoju, jaka ukryta jest w skłonnościach homoseksualnych, choć skłonności te wymagają, oczywiście, oczyszczenia. Czy heteroseksualność, która – nie zapominajmy o tym – jest niezasłużonym darem, także nie wymaga oczyszczenia? Przecież wymóg czystości nie przestaje obowiązywać w momencie zawarcia związku małżeńskiego; wymaga pracy nad sobą, i to przez całe życie! Homoseksualiści też stoją przed wymogiem pracy nad sobą przez całe życie. Ta praca ich oraz tych, którzy im towarzyszą, powinna więc być skierowana nie tyle na wyrugowanie samej skłonności, ile na wykorzystanie szansy, jaka w niej tkwi.

Na czym konkretnie miałaby ta szansa polegać?

Twórczą szansą, jaka tkwi w homoseksualności jest – według mnie – wykorzystanie tych skłonności do budowania głębokiej, wielkiej, wiernej i czystej przyjaźni. Nie zmienia to faktu, że w perspektywie chrześcijańskiej koncepcji człowieka i rodziny związki homoseksualne nigdy nie mogą być zrównane z małżeństwami. Ale czy muszą? Na szczęście związki przyjacielskie nigdy nie były i nadal nie są traktowane jako konkurencyjne wobec małżeństwa i rodziny.

Jednoznacznie wroga wobec homoseksualizmu postawa może powodować podejrzliwość wobec wszelkiej przyjaźni; wartości niepokojąco dziś ignorowanej. Słyszałem, że w klasztorach żeńskich jakiekolwiek bliższe kontakty sióstr traktowane są z wielką podejrzliwością i surowością. Bywa często, że te siostry, które nawiązały między sobą intymną – co wcale nie znaczy, że seksualną – więź,  natychmiast przenosi się do innych domów zakonnych. Świadczy to z jednej strony o tym, że zapewne zdarzają się bolesne doświadczenia, które takie kroki administracyjne usprawiedliwiają. Z drugiej jednak strony często jest również tak, że nie podejmuje się próby dostrzeżenia w takich relacjach twórczej szansy. A przecież siostry zakonne – podobnie jak my, księża – mają prawo mieć przyjaciół, ludzi szczególnie sobie bliskich i drogich.

Oczywistym jest, że każda sfera ludzkiego życia wymaga oczyszczenia. Wydaje się, że w tym, czy tę potrzebę dostrzegamy i potrafimy realizować, kluczową rolę odgrywa sumienie. Czym ono właściwie jest i na czym polega jego mechanizm?

Słowa zwykle naznaczone są mnogością znaczeń wprost proporcjonalnie do ich popularności. Sumienie to termin bardzo popularny i bardzo różnie pojmowany. Proponuję odwołać się do koncepcji, którą szczególnie dojrzale przedstawił już przed wiekami św. Tomasz z Akwinu, a która harmonizuje także z naszymi najgłębszymi intuicjami moralnymi, nawet jeśli stare filozoficzne formuły brzmią dziś dla nas obco.

Otóż przez sumienie rozumiał św. Tomasz tak zwany sąd praktyczny, odnoszący się do własnych czynów podmiotu. Określając sumienie jako „sąd”, nie mam na myśli czegoś w rodzaju trybunału sądowego, ale sąd w sensie logicznym, czyli akt rozumu stwierdzający jakąś prawdę. Prawdę „praktyczną”, to znaczy dotyczącą postępowania człowieka. Oczywiście, mogę takie sądy praktyczne (moralne) odnosić także do postępowania innych ludzi, ale takich sądów nie nazwę sądami sumienia. Tak więc mówiąc komuś: „To, co zrobiłeś, to było łajdactwo”, wypowiadam sąd moralny, ale nie jest to akt sumienia. Będzie to natomiast akt sumienia, jeśli powiem samemu sobie: „To, co zrobiłem, to było łajdactwo”. Ściśle biorąc, powinienem mówić nie „akt (sąd) sumienia”, ale „sumienie” po prostu, skoro sumienie jest sądem, aktem rozumu. Ale przyzwyczailiśmy się traktować sumienie „habitualnie”, czyli jako jakąś wewnętrzną stałą dyspozycję, niejako odrębny podmiot w nas samych, który niekiedy w nas się odzywa. Ta koncepcja „podmiotu w podmiocie” domaga się komentarza, do którego pewnie jeszcze wrócimy, na razie jednak zaakceptujmy to potoczne, habitualne rozumienie sumienia, które pozwala mówić o aktach (sądach) sumienia.

Żeby dopełnić terminologiczne regulacje, dodajmy jeszcze, że wśród sądów praktycznych rozróżnia się tak zwane sądy „teoretyczno-praktyczne” oraz „praktyczno-praktyczne”. Pierwsze z nich to sądy ogólne, takie, jakie znajdujemy w Dekalogu. Drugie odnoszą się do konkretnych czynów. Sumienie jest więc sądem praktyczno-praktycznym.

My, katolicy – nie tylko ludzie świeccy, ale i duchowni – często jednak zapominamy o tym, jak decydującą rolę w dokonywanych przez nas wyborach powinno odgrywać sumienie. Niezawisłość sumienia św. Tomasz z Akwinu stawia niezwykle wysoko.

Rzeczywiście św. Tomasz sprawę sumienia postawił bardzo ostro, wypowiadając szokującą – zdawałoby się  – opinię. Brzmi ona w skrócie tak: „Bóg istnieje. Gdyby jednak ktoś był przekonany, że Bóg nie istnieje, a oddawałby Mu cześć – grzeszyłby. Wprawdzie, gdyby nie chciał oddać czci Bogu, zasługiwałby na surową karę, może nawet na spalenie na stosie (co wiąże się z Tomaszową koncepcją państwa i roli w nim przekonań religijnych, to jednak osobny temat), ale byłby wierny swojemu sumieniu i w tym sensie by nie grzeszył”. Musimy przyznać, że jest w tym jakaś logika.

A co wtedy, jeśli człowiek świadomie ignoruje czy zagłusza swoje sumienie?

Sumienie to moje przekonanie o tym, co powinienem czynić. Człowiek zaś tylko wtedy jest sobą, kiedy dąży do własnej integralności. Kiedy postępuję wbrew swemu sumieniu, a więc wbrew własnym przekonaniom, jestem wewnętrznie sprzeczny. To jest schizofrenia, która skutkuje moralnym zabiciem samego siebie. Stąd w tradycji chrześcijańskiej tak stanowcza troska o sumienie i obrona jego autonomii.

Autonomia sumienia jest czymś pięknym, ale też przerażającym. Nic dziwnego, że wielu z nas ucieka przed nią, doświadczając na własnej skórze słynnego, opisanego przez Ericha Fromma, syndromu ucieczki od wolności. A jeśli nie uciekamy, skazani jesteśmy na nieustanne przeżywanie wątpliwości i zmuszeni do ciągłego podejmowania wyborów, zgodnie ze słynną frazą Jerzego Lieberta: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. To trudna, czasami wręcz nieznośna sytuacja.

Konflikty sumienia sprawiają, że czujemy się niejako rozdwojeni. I dotyczy to nie tylko problemów moralnych. Niepewność co do tego, jak powinniśmy postąpić, jak rozstrzygnąć nasze problemy, towarzyszy nam w życiu często – taka jest ludzka kondycja. Ale jeśli dręczący mnie konflikt sumienia próbuję rozwiązać, rozeznając go moim rozumem, i skłaniam się raczej w jedną niż w drugą stronę, to moja ostateczna konkluzja – nawet jeśli nie mam co do jej słuszności absolutnej pewności, a często przecież nie mogę czekać dłużej, aby ją zyskać, bo muszę działać – wiąże mnie: muszę działać zgodnie z sądem mojego sumienia. Jest to teza, którą Kościół katolicki głosi od siedmiu wieków, za świętym Tomaszem.

Każdy mój akt sumienia dokonywany jest w oparciu o jakieś zewnętrzne wobec mego rozumu racje. Dlatego tak mocno podkreśla się, że sumienie jest subiektywnie ostateczną normą moralności. Subiektywnie, nie w tym znaczeniu, że każdy człowiek ma inne sumienie – to banał – ale w tym sensie, że sumienie musi się zawsze opierać o jakąś normę obiektywną (tu właśnie mieszczą się sądy teoretyczno-praktyczne). Wynika to po prostu ze specyfiki mego rozumu. Każdy mój akt poznania oznacza bowiem poznanie czegoś. Opieram się zawsze na jakimś własnym doświadczeniu, na kontakcie poznawczym. Kiedy teraz na przykład stwierdzam, że w tym pokoju są trzy osoby, to prawda tego sądu nie wynika przecież z jakiegoś objawienia, ale stąd, że widzę tu właśnie trzy osoby. Podobnie jest w wypadku sumienia. Jest ono normą ostateczną w tym sensie, że powinienem być jej zawsze posłuszny. A subiektywną w tym sensie, że nie wywodzi się z cudownego objawienia wewnętrznego, lecz z rozeznania jakiejś obiektywnej rzeczywistości.

Wiadomo, że w  codziennej praktyce naszym sumieniem targają wątpliwości. Jak w tej sytuacji mu zaufać?

Dylematy sumienia biorą się stąd, że moje rozeznanie nie jest jednoznaczne. Dostrzegam jakieś racje, skłaniające mnie do jednego rodzaju postępowania, oraz inne racje, które skłaniają mnie, aby postąpić inaczej. Jestem istotą rozumną, ale jestem też świadom swej omylności. Skoro zatem nie jestem pewien swego zdania, pytam tych, którzy się na danej kwestii znają lepiej niż ja. Jestem, oczywiście, wobec cudzych opinii krytyczny: badam je i porównuję. To samo dotyczy sumienia. Na przykład, kiedy jestem homoseksualistą i jestem całkowicie przekonany, że postępując zgodnie ze swoimi skłonnościami nie mogę mieć sobie nic do zarzucenia, ale skoro jednocześnie jestem członkiem Kościoła katolickiego i szanuję jego autorytet, to nie mogę ignorować prawdy, że zachodzi tu pewien nieporządek moralny. Jeśli jestem uczciwy, to postawię sobie pytanie, czy – żyjąc w ten sposób – nie pozostaję w błędzie.

BLIŻEJ MNIE NIŻ JA SAM

Brzmi to rozsądnie, jednak czy nie ma tu pewnej niekonsekwencji. Ludzkie sumienie, tak wysoko postawione przez Kościół, jest tu jednocześnie istotnie ograniczone zewnętrznym autorytetem. Mógłby ktoś zapytać: po co w takim razie przeżywać rozdzierające nas dylematy sumienia, może lepiej od razu zdać się na autorytet Kościoła, który stawia wierzącym przed oczyma Dekalog i przykazania kościelne?

Nie jest tak, że mamy tu opozycję: ja albo autorytet. Sumienie jest aktem rozumu, jest sądem – a przecież każdy sąd, czyli akt logiczny mojego poznania, musi być oparty o pewne przesłanki. Rozsądny człowiek rozgląda się za wszystkimi, którzy mogą mu pomóc w sformułowaniu trafnego sądu na temat rzeczywistości. Autorytet nie tylko nie jest więc wrogiem sumienia – zważywszy naszą ułomną naturę, ograniczone możliwości poznawcze i rozeznanie w świecie – ale jest jego najgłębszym sojusznikiem. To dotyczy nie tylko problematyki moralnej.

Oczywiście, moje zaufanie do autorytetu nigdy nie jest i nie powinno być ślepe. Zawsze przecież mam jakieś powody, dla których kogoś uznaję za autorytet. Weźmy prosty przykład. Chcę być dobrym obywatelem, ale nie zajmuję się polityką, zwłaszcza regionalną, kiedy więc zbliżają się wybory samorządowe – nie mając wyrobionego zdania o poszczególnych kandydatach – roztropnie szukam kogoś, kto lepiej zna się na rzeczy. I radzę się tej osoby, czy warto oddać głos na przykład na Iksińskiego, który jest sympatyczny i wydaje się godzien zaufania. Mój doradca radzi: „A broń cię Panie Boże, to <picuś-glancuś>. Głosuj na Igrekowską!” Ja – nieprzekonany – tłumaczę: „Ale ona jest nieprzyjemna, mało kobieca”. Na co mój rozmówca: „Przecież nie wybierasz osoby do towarzystwa, tylko radnego! Zobacz, ile ona już zrobiła dla miasta”. Te argumenty przekonują mnie, idę więc za sugestią doradcy i głosuję na Igrekowską. Jeśli okaże się, że ta jest kiepska, wówczas nie tylko żałuję, że na nią głosowałem, ale podważeniu ulega również autorytet znajomego, który mnie do oddania głosu na Igrekowską namówił – i już pewnie więcej nie będę go prosił o radę.

Właśnie tak powinniśmy traktować wszelkie autorytety. Są nam one potrzebne, ponieważ nie jesteśmy w stanie znać się na wszystkim. Powinniśmy być im wdzięczni za pomoc, ale zawsze też patrzeć na racje, jakie za nimi stoją i sprawdzać je. Podobnie odnosimy się, jako chrześcijanie, w kwestiach moralnych do Kościoła. Tak, Kościół jest autorytetem, i jeśli chcę być jego członkiem, jeśli chcę być chrześcijaninem, nie wolno mi ignorować jego osądu. Być może – tak jak to było w tym przykładzie z moim znajomym, którego radziłem się w kwestii głosowania – opinia Kościoła nie będzie się zgadzała z moją pierwszą intuicją. Mimo to, muszę brać pod uwagę, że może jednak to właśnie Kościół ma rację.

Autonomia to co innego niż suwerenność, to są kategorie polityczne. Obrona autonomii sumienia, w istocie zaś obrona autonomii mnie samego, nie polega na tym, że odcinam się od doświadczeń innych, tak jakbym posiadł wszystkie rozumy; taka postawa to pycha. O mojej autonomii nie decyduje to, czy kogoś słucham, czy nie, lecz to, jak go słucham.

Może w kwestii moralnej kwalifikacji wszelkich aktów homoseksualnych to rzeczywiście Kościół ma rację. Jednak ta racja wydaje się niekiedy bezduszna. Chrystus powiedział: „Nie przyszedłem znieść prawo, lecz je wypełnić”, ale jednocześnie  powtarza z naciskiem na kartach Ewangelii, i to parokrotnie: „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: <Miłosierdzia chcę,  nie ofiary>; „Szabat  jest dla człowieka,  nie człowiek dla szabatu”....

Warto tu przywołać list Jana Pawła II Salvifici doloris – jeden z najpiękniejszych listów papieża Wojtyły, dotyczący sensu ludzkiego cierpienia. Papież nie śmiał go napisać, zanim sam nie został poddany cierpieniu. My, pytając o  sens cierpienia, stawiamy nierzadko sprawę następująco: „Jeśli ktoś mi wytłumaczy, że tylko droga przez krzyż jest właściwym sposobem podjęcia mojego problemu – pójdę tą drogą”. Tymczasem Jezus odpowiada niejako odwrotnie: Pójdź na Mną, a wtedy zrozumiesz. Nie do końca, ale choć trochę zrozumiesz. Tak  jest z sensem cierpienia. Nie ma dla nas innego sposobu, żeby ten sens odnaleźć – jak zawierzyć Chrystusowi.

Weźmy mniej dramatyczny przykład. Bardzo lubię chodzić po górach. Zdarza mi się czasem słyszeć: „Po co tak się męczyć, stanę na Głodówce i pooglądam góry przez lunetę”. Wtedy odpowiadam: „Pójdź raz, a przekonasz się”. Są bowiem doświadczenia, których nie można przekazać poprzez teoretyczne tłumaczenie. Trzeba zacząć od aktu zaufania. I to wcale nie jest sprzeczne z moją wolnością, z autonomią mojego sumienia. Przeciwnie, wynika ze świadomości, że sam nie jestem w stanie poznać wszystkiego , zanim nie dokonam wyboru drogi. Muszę zawierzyć. Rzecz jasna, mogę się pomylić. Ale takie ryzyko jest w ludzkim życiu nieuniknione.

Podejrzewam, że w wielu sprawach dotyczących sfery moralnej nie ma innego wyjścia – trzeba zawierzyć. Dlatego szukamy ludzi, którzy są mędrcami, przewodnikami i radzimy się ich. Mamy tylko jedno życie, nie dano nam szansy próby generalnej – poszczególne fazy życia mijają w sposób nieodwracalny, zatem budowanie swego życia bez respektu dla innych ludzi, bardziej doświadczonych, jest po prostu głupie.

Mówiąc o sumieniu, Ksiądz Profesor skupił się dotychczas na relacji człowieka z innymi, ze światem, na potrzebie i konieczności konfrontowania naszych wyborów z racjami, które są wobec nas zewnętrzne, a które powinny zostać uwewnętrznione. W dokumentach Kościoła – jak konstytucja soborowa Gaudium et spes, Katechizm Kościoła katolickiego czy encyklika Jana Pawła II Veritatis splendor – sumieniu przyznaje się niezwykłe znaczenie. Nazywane jest tam wręcz „sanktuarium”, „sercem osoby”. Dlaczego?

Sumienie jest sferą wewnętrznego dialogu, a nie monologu – praca sumienia wiąże się często z dylematami, niepewnością i rozstrzygnięciami, których nikt z zewnątrz nie jest i nie może być świadkiem. Tu wracamy do komentarza, o którym wspomniałem na początku naszej rozmowy. Powiadamy: „Sumienie każe mi coś czynić, lub na coś nie pozwala”. To tak, jakby sumienie było odrębnym podmiotem we mnie. Tak to odczuwamy, a jako chrześcijanie skłonni jesteśmy interpretować ów głos sumienia jako głos samego Boga. Ale zarazem sumienie wyraża moje własne przekonanie o tym, co w danej sytuacji słuszne lub niesłuszne. Błąd sumienia to mój własny błąd.  I jak w każdej innej sytuacji, także tej, która nie dotyczy moralności, starać się powinienem błąd poznać i od niego się uwolnić. Wewnętrzny dialog to dialog człowieka niepewnego swoich przekonań – to znów sytuacja nie tylko dotycząca przekonań moralnych. Ważne jest, by prawdy – i w sferze moralnej, i w każdej innej – szukać uczciwie, by nie oszukiwać siebie samego. Taki wewnętrzny dialog odbywa się w samotności, nikt nie jest jego świadkiem, ani tym bardziej uczestnikiem.

Ta wewnętrzna samotność sumienia czyni wszystkich innych bezradnymi wobec mojej decyzji. Kiedy mówię: „Sumienie mi tak każe” – nikt na to nie może nic poradzić. Ale, jak już powiedziałem, za sądami sumienia, za moimi rozstrzygnięciami stać muszą pewne racje. Skoro „sumienie mi tak każe”, powinienem być zdolny i sobie, i innym wytłumaczyć, jakie argumenty za mymi przekonaniami stoją. Tu jednak znowu pojawia się problem: nie wszystkie bowiem argumenty dają się wprost wypowiedzieć. Człowiek nie jest tak zracjonalizowany, żeby zawsze był zdolny wyraźnie sformułować wszystkie swoje argumenty. W takich sytuacjach zazwyczaj mówi: „Ja tak po prostu czuję. Nie gniewaj się, ale nie potrafię ci tego wyjaśnić”. Rozumiemy taką postawę. Nie oznacza ona, że nie istnieją żadne racje, które by dany ludzki wybór uzasadniały. Znaczy jedynie, że ten człowiek nie jest w stanie ich zwerbalizować.

Powinniśmy się z szacunkiem odnosić do osobistych decyzji drugiego człowieka, zaś w tym szacunku – warto zauważyć – zawiera się zaufanie, że człowiek ten jest wobec samego siebie uczciwy. Skoro jednak sąd sumienia jest oparty o pewne racje, które czasem nie są łatwo dostępne dla innych, to w chrześcijańskiej tradycji przyjmuje się, że w sumieniu dotykamy porządku, który jest ustanowiony przez samego Boga. Powiada się, że tą obiektywną normą, do której odwołuje się sumienie, jest prawo naturalne, czyli zawarte w mojej naturze rozeznanie, „wpisane” w nią niejako przez samego Boga, dotyczące świata i mnie samego. Dlatego dialog, jaki toczymy w sumieniu, jest, w interpretacji chrześcijańskiej, nie tylko dialogiem z sobą samym, ale jednocześnie jest dialogiem z Bogiem, który jest „bardziej wewnętrzny mnie samemu, niż ja sam sobie”, jak powiada św. Augustyn.

Interpretacja sumienia jako „sanktuarium” jest chrześcijańska, co nie znaczy,  że sam termin „sumienie” jest pojęciem specyficznie chrześcijańskim. Nawiązania do niego można znaleźć już w Obronie Sokratesa, gdzie Sokrates powołuje się na „głos wewnętrzny” (daimonion), który często go karci, ale czasem (jak właśnie w procesie ateńskim) nie. Sumieniu poświęcił też wiele uwagi Tadeusz Kotarbiński, który pisząc swoje dzieło o sumieniu był przecież zdecydowanie ateistą i nie miał zamiaru odwoływać się do żadnych chrześcijańskich źródeł.

Przywołana przez Państwa interpretacja sumienia jako „sanktuarium” czy „serca osoby” odwołuje się do judeochrześcijańskiej wizji świata i istnienia człowieka w tym świecie, gdzie mocno podkreśla się sytuację, w której Bóg wzywa konkretnego człowieka do podjęcia określonego zadania. Nazywamy to też powołaniem.

Sumienie człowieka niewierzącego w Boga również jest sercem osoby. Czy jest jednak sanktuarium? Czy człowiek niewierzący może w swoim sumieniu usłyszeć głos Boga?

Ośmielam się twierdzić, że to właśnie On w sumieniu na pewne rzeczy Sokratesowi nie pozwolił, a być może Kotarbińskiego do pewnych decyzji doprowadził. W moim chrześcijańskim rozumieniu mam podejrzenie – i to nie tylko wobec członków Kościoła, ale i w stosunku do wszystkich ludzi – że w dramatycznych sytuacjach, jakie przeżywa człowiek, do głosu dochodzi sam Bóg. Tyle, że On jest dyskretny.

To są sytuacje wewnętrznego dialogu z Panem Bogiem, które toczą się w sumieniu. Nie tylko w tym sensie, że On mi pomaga rozstrzygnąć jakiś trudny dylemat – ale w tym, że wyprowadza mnie z różnych sytuacji. To daje mi poczucie, że jestem prowadzony, że nie jestem sam, znowu powtórzę za św. Augustynem: Intimior intimo meo – Bóg jest we mnie bardziej wewnętrzny niż ja sam. To jest właśnie ta perspektywa, w której się powiada, że sumienie jest sanktuarium, miejscem spotkania z samym Bogiem.

SZKODZĄCY, ALE NIEWINNY

Jesteśmy nie tylko odpowiedzialni przed sumieniem, ale także odpowiedzialni za sumienie – sumienie może być nierozwinięte, błędne, „zranione” – musimy nad nim pracować…  Na czym przede wszystkim ta praca ma polegać?

Wprawdzie – mówiliśmy już o tym – nikt z zewnątrz nie jest świadkiem mojego sumienia, ale powinno ono rozróżniać sprawy ważne od mniej ważnych i proporcjonalnie przypisywać im wagę. Dlatego II Sobór Watykański przestrzega przed sytuacją, gdy człowiek „niewiele dba o poszukiwanie prawdy i dobra”. W takich sytuacjach osoba jest odpowiedzialna za zło, które popełnia.

W Liście do Rzymian św. Paweł Apostoł wspomina o tych, którzy „przez nieprawość nakładają prawdzie pęta”. Zapewne termin „prawda” u św. Pawła ma wymiar religijny, ale ma też swój wymiar „naturalny”, niezależny od chrześcijańskiego Objawienia. Stare adagium głosi: Nihil volitum, nisi praecognitum; chcieć (wybrać) mogę tylko to, co już jakoś poznałem. Wybór jest kwestią prawości, poznanie to sfera rozumu. Jak więc można „przez nieprawość nakładać prawdzie pęta”? Otóż można! Dzieje się tak mianowicie wtedy, gdy dla człowieka pewne prawdy są niewygodne i próbuje on je wtedy ignorować lub kwestionować – właśnie dlatego, że są niewygodne. Któż z nas nie zna tej pokusy! Jej uleganie jest doraźnie wygodne, na dłuższą metę oznaczają moralną agonię człowieka, bo przestaje się on wtedy rozwijać, dojrzewać. Musimy wybrać: albo chcemy spać spokojnie i tkwić w świecie złudzeń, nakładając przez nieprawość pęta prawdzie, albo zdobędziemy się na odwagę jej uczciwego szukania. Wtedy spać spokojnie często nie będziemy mogli, ale będziemy mieli szansę rosnąć.

Niestety, mamy skłonność – psychologowie nazywają to racjonalizacją – przyjmować tylko te prawdy, które są dla nas wygodne, i tak je interpretować, by usprawiedliwić ulubiony przez nas sposób życia i twierdzić, że nie wymaga on żadnych zmian. To dotyczy wszystkich bez wyjątku – tak osób homoseksualnych, jak i heteroseksualnych. Kiedy tej innej drogi nie szukam, albo kiedy nie chcę jej dostrzec, wówczas błędny sąd sumienia jest przeze mnie zawiniony – przez moją nieuczciwość, przez to, że nie szukam prawdy, lecz raczej uciekam od argumentów, które mogłyby być dla mnie niewygodne, wymagałyby bowiem surowszej oceny samego siebie i w konsekwencji zmiany mego postępowania.

Leczenie błędnego sumienia polega więc na tym, by zdobyć się na odwagę i dopuścić do głosu argumenty czy prawdy, które są dla mnie niewygodne. To, oczywiście, powoduje duży dyskomfort i czyni życie męczącym, ale też wyrywa nas z martwoty samozadowolenia – z takiego stanu, gdzie wszystkie problemy zostały już rozstrzygnięte, wszystko jest za nami, nie ma już żadnych wątpliwości, na wszystkie trudne pytania potrafimy odpowiedzieć.

Powróćmy jeszcze do sytuacji, gdy sumienie człowieka jest może „nieodwracalnie błędne”, ale bez winy moralnej. Człowiek szuka dobra, jest wewnętrznie uczciwy, a jednocześnie z przekonaniem trwa przy poglądzie moralnym, który trzeba uznać za  sprzeczny z nauczaniem Kościoła. Spotykamy osoby homoseksualne, które mówią: „Mam taką naturę daną od Boga. Niezależnie od tego, czy jest to uwarunkowane genetycznie czy psychologicznie, taki jestem, tylko w taki sposób potrafię kochać i pragnę tę moją miłość do drugiej osoby zrealizować, a Kościół mi na to nie pozwala. W związku z tym nie zrywam z Bogiem, ale w tej kwestii nie mogę się podporządkować wymaganiom Kościoła”.

Takich indywidualnych dramatów nie da się generalizować właśnie dlatego, że są indywidualne i mogą przebiegać w różny sposób. Mam przed sobą Katechizm, w którym jest punkt dotyczący właśnie sądu błędnego. Przypomnijmy: „Człowiek powinien być zawsze posłuszny pewnemu sądowi swojego sumienia”. Zawsze! I nie jest powiedziane „prawdziwemu”, lecz „pewnemu”. Sąd może być pewny i jednocześnie błędny. „Gdyby [człowiek] dobrowolnie działał wbrew takiemu sumieniu, potępiałby sam siebie”. To są niezwykle mocne słowa! „Zdarza się jednak – czytamy dalej w Katechizmie –  że sumienie znajduje się w ignorancji i wydaje błędne sądy o czynach, które mają być dokonane lub już zostały dokonane. Ignorancja często może być przypisana odpowiedzialności osobistej. Dzieje się tak – tu Katechizm cytuje konstytucję soborową Gaudium et spes, 16 – <gdy człowiek niewiele dba o poszukiwanie prawdy i dobra, a sumienie z nawyku do grzechu powoli ulega niemal zaślepieniu>” (KKK 1790-1791). Niestety, tak właśnie bywa. Jest to nasze ciężkie przewinienie, że lekceważymy doniosłe sprawy, że nie potrafimy poświęcić dostatecznej uwagi sprawom naprawdę ważnym. Mogę prawie bezmyślnie kupować pastę do zębów (to też jest mój wybór, podległy osadowi sumienia). Ale nie mogę byle jak traktować aborcji czy homoseksualizmu.

Bywają jednak błędy sumienia, które nie są przeze mnie zawinione i zależą od czynników zewnętrznych, na przykład: nie spotkałem w życiu Chrystusa, mam raniące doświadczenia z rodzicami czy złe doświadczenia z księżmi. Wszystko to może – jak mówi Katechizm –„stać się początkiem wypaczeń w postawie moralnej”. Ale nawet „jeśli moja ignorancja w jakiejś kwestii moralnej jest niepokonalna, ponieważ z jakichś powodów nie jestem w stanie pozbyć się w tej kwestii błędnych sądów, to i tak popełnione przeze mnie zło, pozostaje złem” (KKK 1793). To niesłychanie ważna, choć bardzo trudna do przyjęcia teza.

Popełnione – nawet nieświadomie – zło pozostaje złem i nic nie jest w stanie tego zmienić. Jednak sytuacja i ocena moralna tego, który popełnia zło nieświadomie,  różnią się od oceny  tego, kto czyni je z premedytacją…

Przypuśćmy, że na sądzie ostatecznym spotkają się Ojciec Maksymilian Kolbe i Marian Buczek, komunista, więziony przez polskie władze, który – uwolniony we wrześniu 1939 roku z sanacyjnego więzienia – poszedł na barykady, by zginąć, walcząc o Polskę. Możemy sobie wyobrazić, że Buczek przywołałby frazę Mickiewicza: „Gwałt niech się gwałtem odciska”, na co Ojciec Maksymilian mógłby mu odpowiedzieć: „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Gdy na nienawiść odpowiadasz nienawiścią, powiększasz zło”. Tylko jeden z nich mógł mieć rację, ale obaj mogą być święci – bo oddali życie za najwyższą wartość, tak jak im nakazywało sumienie. Każdy z nich wybierał według swego najlepszego rozeznania – i Kolbe, i Buczek. Nie wykluczam sytuacji, że kiedy ja sam stanę na sądzie ostatecznym, Pan Bóg mi powie: „Jesteś głupi jak but, mnóstwo twoich rozstrzygnięć było funta kłaków warte”, a mimo to nie zostanę potępiony, jeśli szukałem prawdy. Jeśli nie zamykałem się w sobie i nie uciekałem cynicznie od tego, co ważne; nawet gdy się w wielu sprawach myliłem, wyrządzając niemało szkód innym. Pozostałem jednak wierny Panu Bogu i sobie, nocens et innocens, jak mówił Abelard; szkodzący, ale niewinny. Szkodzący, ponieważ błędnie rozeznałem określoną sytuację, ale niewinny w tym sensie, że starałem się szukać prawdy.

Weźmy taką sytuację: osoba homoseksualna przez długie lata  zmaga się z nieakceptacją swojej kondycji. Podejmuje próby mające na celu zmianę orientacji, przechodzi liczne terapie wymagające wysiłku, czasu i pieniędzy, żarliwie się też modli, prosząc Boga o pomoc. Zmiana się jednak nie dokonuje, a życie z poczuciem, że homoseksualizm jest sprzeczny z naturą, pogłębia cierpienie i samotność. W końcu osoba ta – nie mogąc dalej znieść życia w wewnętrznym rozdarciu – decyduje, że ten sposób życia jest dla niej zbyt niszczący i postanawia zaakceptować swoją homoseksualną kondycję , a także zrealizować swoją tęsknotę za bliskością z drugim człowiekiem.

W takiej sytuacji człowiek mówi sobie: „Nie jestem w stanie pojąć tego wszystkiego”. Bóg jednak nie byłby Bogiem prawdziwym, gdybym wszystko łatwo rozumiał. Przyjmuję więc wymagania Kościoła katolickiego, który jest moim Kościołem. I będę się starał stosować do głoszonych przez niego reguł postępowania, chociaż jest to dla mnie ból i nie mogę tych spraw pojąć. Będę też szukał kontaktu z mądrymi ludźmi i rozmawiał z nimi, żeby trochę więcej pojąć z tego, czego teraz nie potrafię zrozumieć.

Homoseksualizm nie jest  jedynym przykładem sytuacji, kiedy jako wierzący chrześcijanie czegoś w zamiarach Bożych nie pojmujemy. Jest cały szereg rzeczy w Piśmie Świętym, a także w tradycji Kościoła, które trudno mi zaakceptować. I cóż w tym dziwnego? Gdybym bez trudu pojmował każdą objawioną prawdę lub normę postępowania, to miałbym prawo podejrzewać, że to nie Boga prawdziwego słucham, ale bożka, ręką ludzką uczynionego i ludzką perspektywą ograniczonego. Boże objawienie jest zawsze wyzwaniem, które przekracza nasze ludzkie pojmowanie.

Sądzę, że homoseksualista buntujący się przeciw wymaganiom Biblii i Kościoła taką właśnie postawę może przyjąć: „Nie rozumiem, ale będę się starał, będę się modlił, będę pytał innych, będę prosił o pomoc. Pozostaję w tej sytuacji rozdarcia wewnętrznego, zachowując jednocześnie wierność Panu Bogu”. Może też być inna droga. Ktoś powie: „Naprawdę chciałem to pojąć, ale nie jestem w stanie tak żyć, w schizofrenii – z jednej strony, z akceptacją pewnych wymogów, a z drugiej strony, żywiąc głębokie osobiste przekonanie, że są one po prostu niesłuszne. Szukam, rozmawiam, kłócę się, ale nikt mnie nie przekonał – najmocniej przepraszam, ale proszę mnie z tego grona wyłączyć”. Są więc osoby homoseksualne, które mogą z tego powodu uznać, że ich miejsce nie jest w Kościele katolickim. To mnie może boleć, mogę takiego człowieka przekonywać, żeby się nie śpieszył z takim wyjściem, ale rozumiem taką decyzję. I mogą być wreszcie próby pogodzenia tych perspektyw. Pamiętajmy, że trzeba odróżniać czyny od skłonności –  skłonności nie są grzechem. O tym mówi i Katechizm Kościoła Katolickiego, i Pismo Święte. Ostatecznie wszystkie nasze skłonności mają to do siebie, że mogą być albo dobrze, albo źle wykorzystane.

Homoseksualność jest zapewne taką skłonnością, która wymaga od człowieka szczególnie mozolnej i długiej pracy, ale w rezultacie i ona może przynieść dobre owoce. Nie widzę więc sprzeczności między tym, że w Kościele katolickim nie aprobuje się na tej samej zasadzie związków heteroseksualnych i związków homoseksualnych i wyklucza się możliwość uznania „małżeństw” homoseksualnych – a tym, że istnieje nie tylko możliwość, ale wręcz potrzeba umieszczenia w programie duszpasterskim Kościoła pomocy w budowaniu swego rozwoju w oparciu o skłonności homoseksualne.

CZY ŻAŁUJESZ TEGO, ŻE NIE ŻAŁUJESZ?

Wiemy, że mówienie o konkretnych przypadkach jest ryzykowne, bo można je zawsze z jakiegoś względu zakwestionować, ale jednocześnie pozwalają one coś ważnego zilustrować. Do spowiednika przychodzi penitent i mówi mu, że ma kondycję homoseksualną, że żył kilka lat w związku, który był dla niego niesłychanie ważny duchowo i emocjonalnie, a w którym istniała również relacja fizyczna. Ten związek się skończył i on pragnie pojednać się z Bogiem. Zdaje sobie sprawę, że warunkiem spowiedzi jest żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy, on jednak nie umie szczerze żałować tego, co było, doświadczył bowiem w tamtej relacji wiele pięknych rzeczy, wiele dobra. Spowiednik mu odpowiada: „Rozgrzeszenie nie jest moim prywatnym podarunkiem, lecz darem Kościoła. Ja pana rozumiem, ale nie mogę dać rozgrzeszenia”. „Ale czy ksiądz mi wierzy?” – stawia na zakończenie pytanie ów człowiek. To pytanie trzeba chyba rozumieć tak: „Czy ksiądz mi wierzy, że ja naprawdę słucham swego sumienia?”

Ten człowiek był uczciwy, wyznał spowiednikowi, że nie potrafi żałować za wiele rzeczy, z których – w świetle reguł katolickich – powinien się wyspowiadać. Żal za grzechy, w ogóle spowiedź, to sfera mająca swoją dynamikę, podlegająca rozwojowi. Czy nie zdarzyło nam się piętnaście razy spowiadać z tego samego grzechu, a dopiero za szesnastym uświadomić sobie, jak ciężkie jest to przewinienie? Dopiero wtedy człowiek naprawdę żałuje! Czy to znaczy, że poprzednie rozgrzeszenia nie były ważne?

Gdybym to ja siedział w konfesjonale, powiedziałbym temu człowiekowi: „Kochany, to jest sakrament przebaczania grzechów. Za skłonności homoseksualne w ogóle nie mamy prawa rozgrzeszać, bo one same nie są grzechem. Jeśli jednak w tej relacji dochodziło do pewnych czynów, które wedle Kościoła są grzeszne, to tak – mogę cię rozgrzeszyć, jeśli je wypowiesz i jeśli za to żałujesz. A jeśli było w waszej relacji coś pięknego, to nie traktuj tego jako grzech, bo ja nie z tego, co piękne, cię rozgrzeszam, tylko z tego, co niepiękne. W ludzkim życiu tak już jest, że często to, co piękne, powiązane jest z tym, co brzydkie. Żałuj więc nie za to, że znasz kogoś, że się z nim spotykasz, lecz za to wszystko, czego się wstydzisz. Jeśli natomiast zachodzi sytuacja, że nie przemyślałeś jeszcze tego wszystkiego dostatecznie, to są dwa wyjścia. Albo teraz potencjalnie cię rozgrzeszę, tak jak tysiące innych ludzi, którzy przychodzą do konfesjonału, <teoretycznie> za swe grzechy żałując, w duchu zaufania do autorytetu Kościoła – albo pójdź i rozważ wszystko dogłębnie, może jeszcze nie dojrzałeś do spowiedzi. Zastanów się najpierw, co było w waszym związku niepiękne”.

Znaczyłoby to,  że sam związek jako taki nie musiał być niepiękny?

Oczywiście! A czy w związku heteroseksualnym wszystko musi być piękne? Jest związek sakramentalny, a mąż gwałci żonę albo dokonuje się szereg innych obrzydliwych rzeczy. Nie chodzi o to, by sam związek potępiać, ale czyny, które się w nim dokonywało. Powtarzam jednak: w tym przedstawionym przypadku zdarzył się akurat uczciwy penitent, który jest kłopotliwy dla spowiednika. Uczciwy, bo ma świadomość wagi słów, które wypowiada. W jednej z powieści Grahama Greene’a jest scena, kiedy bohater z takim upodobaniem wspomina wszystko, co wyznaje jako grzech, że trudno sobie wyobrazić, aby stać go było na odczuwanie żalu. W końcu ksiądz mu podpowiada: „Czy żałujesz tego, że nie żałujesz?”

Sakrament pokuty jest bardzo wymagający, a my często o tym zapominamy, traktując go niemalże rytualnie. Troszczymy się tylko o to, by nie zapomnieć jakiegoś szczegółowego grzechu, by wszystkie zostały zmazane. To jest niestety poziom bardzo wielu spowiadających się. A inne sakramenty? Wymogi ważności sakramentu małżeństwa to wolność, pełna świadomość, dojrzałość. Można by zapytać: jaki procent zawieranych w naszych kościołach małżeństw jest ważny? Przez „okno” homoseksualizmu wchodzimy w problematykę naszej bardzo powierzchownej religijności.

Spowiadam się z czynów, które ja sam – w świetle prawa Bożego – uznaję za grzeszne, nawet jeśli sam tego zła jeszcze nie rozumiem. Znam prawo Boże i choć nie w pełni je rozumiem, na zasadzie zaufania do autorytetu Kościoła wypowiadam swoje wykroczenia przeciw temu prawu, prosząc jednocześnie Pana Boga, aby mi pomógł lepiej zrozumieć, na czym grzeszność tych czynów polega i co mam z tym zrobić na przyszłość. W takiej sytuacji znajdujemy się nieraz – dotyczy to nie tylko osób homoseksualnych.

Często robię takie ćwiczenie ze studentami. Pytam ich, jak zaczyna się Dekalog. Pada odpowiedź: „Jam jest Pan, Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli”. Mówię: „Stop. Które to jest przykazanie?” Tu konsternacja. Tymczasem to nie jest taki sobie mały wstęp dla nabrania rozpędu przed wymienieniem dziesięciorga przykazań. To zdanie ma wielką wagę. Oto Pan Bóg przywołuje siebie jako autorytet. „Ja jestem twój Bóg, który cię wywiódł z niewoli. Już ci się objawiłem. Przedstawiłem ci się jako ktoś mocny, mądry i tobie życzliwy. A teraz będziesz słuchał moich przykazań, które niekoniecznie będą dla ciebie oczywiste, pamiętaj jednak, kto to mówi. Ktoś od ciebie mądrzejszy i tobie życzliwy. Nie kradnij więc, choćbyś miał na to ochotę” – i tak dalej. A przywołajmy Kazanie na górze. Wymagania Jezusa są trudne. „Gdy cię kto prosi o suknię, oddaj mu i płaszcz” – kto z nas tak robi? A jednak obok Kazania na górze nie przechodzimy obojętnie. Pan Jezus jest ode mnie mądrzejszy i wie, co mówi. Jego słowa niech przynajmniej stanowią dla mnie problem.

Znów wracamy do kwestii autorytetu. „W moim sumieniu to nic złego” – powiadamy. W takim razie mam głupie sumienie, jeśli nie ma w nim respektu dla Kogoś, kto okazał mi swoją dobroć i mądrość. Jeśli w infantylny sposób stawiam opór wszelkiemu autorytetowi, tylko dlatego, że przychodzi do mnie z zewnątrz, to w ten sposób zamykam sobie drogę do dojrzałości. Bóg nie zaczął swego dialogu z narodem wybranym od podyktowania mu przykazań, lecz od okazania mu w Egipcie swojej mocy i dobroci. Potem na Synaju odwołuje się do swego autorytetu, ale ten autorytet najpierw się wylegitymował. Św. Paweł Apostoł powie: „Wiem, komu zawierzyłem”.

Wróćmy jeszcze do kwestii „mylenia się w zgodzie z własnym sumieniem”, czyli „błędnego sumienia”. Dotyczy to bowiem nie tylko relacji do mnie samego, ale także moich relacji z drugim człowiekiem, który żyje inaczej, niż mówią obowiązujące nas jako katolików zasady. Jeżeli patrzę na taką osobę i widzę jej uczciwość w poszukiwaniu prawdy o Bogu, o swoim życiu, a jednocześnie ten człowiek przekonuje mnie, że jego homoseksualna natura jest równorzędna z naturą heteroseksualną, to jaką postawę wobec niego mam przyjąć? Na czym konkretnie ma polegać delikatność, do której wzywa nas Katechizm?

Nie jestem zobowiązany reagować natychmiast, widząc, że ktoś żyje inaczej, niż ja uważam za słuszne. Nie róbmy z siebie nieustannie sędziów! Nie śpieszmy się z ingerencją. Oczywiście, czasem nie ma wyjścia. Gdy ktoś w mojej obecności wypowiada na przykład poglądy antysemickie i moje milczenie mogłoby być uznane za przyzwolenie, to muszę zabrać głos. Mogą się zdarzyć podobne sytuacje związane z kwestią homoseksualizmu – na przykład, jeśli ktoś w publicznej dyskusji wypowiada fałszywe poglądy na temat nauki Kościoła, nie mogę milczeć. Jako członek Kościoła jestem zobowiązany przedstawić jego nauczanie. Moje milczenie mogłoby być potraktowane w tym wypadku jako ucieczka od dyskusji na ważny temat.

Delikatność wobec osób homoseksualnych, do jakiej wzywa nas Katechizm, polega nie tylko na tym, by ich nie ranić niepotrzebnymi uwagami, ale również na tym, by w naszym podejściu do nich  nie koncentrować się na ich homoseksualności. Nie może być tak, że jeśli rozmawiam z homoseksualistą, to cały czas mam to w pamięci – takie podejście jest chore. Oczywiście, mogą zdarzyć się ludzie, z którymi, ze względu na ich podłe czy haniebne czyny, nie będę chciał w ogóle rozmawiać. Jednak homoseksualiści nie muszą do tej kategorii należeć. Kiedy rozmawiam z kimś, kto ma takie skłonności, nie tylko nie muszę tego tematu poruszać, ale nie muszę o tym w ogóle pamiętać.

Znam wiele osób, o których wiem, że są homoseksualne, a nigdy w rozmowie z nimi nie poruszyłem tego tematu. Podczas spotkań rozmawiamy o wspólnych zainteresowaniach, o polityce, gramy w szachy, napijemy się czasem dobrego wina. Osobom tym okazuję po prostu zwykły szacunek. Nie jakąś specjalną delikatność, ale właśnie szacunek. Problem delikatności pojawia się natomiast wtedy, kiedy  podejmujemy temat homoseksualizmu – tutaj rzeczywiście trzeba wykazać się delikatnością. Oczywiście, zawsze obowiązuje ona w konfesjonale. Ale także w kazaniach czy publicystyce – tu należy za wszelką cenę unikać języka prymitywnego czy potępiającego.

Bywają tacy publicyści, którzy z góry zakładają, że homoseksualista – już z racji swojej homoseksualnej kondycji – nie może być uczciwy w swoich życiowych wyborach. Nierzadko publicyści ci stoją na stanowisku, że homoseksualista może mieć swoje miejsce w Kościele jedynie wówczas, kiedy uzna, że jest chory i że się z homoseksualizmu „nawróci”.

Być może niektórzy z tych publicystów wychodzą z założenia, że temat homoseksualizmu wywoływany jest w dyskusji publicznej po to, by wymusić na nas uznanie tezy, że homoseksualizm i heteroseksualizm są równoprawne, że mają tę samą rangę moralną. Na uznanie związków homoseksualnych na równi z małżeństwami katolik zgodzić się nie może, jest to bowiem sprzeczne z chrześcijańską wizją człowieka i rodziny.

Inna natomiast jest sytuacja, kiedy uznaje się homoseksualistów za członków Kościoła pod warunkiem, że będą się „nawracać”. W takiej wizji Kościół przestaje być Kościołem grzeszników. Co to znaczy zresztą w tym wypadku „nawracać się”? Ze skłonności nie można się „nawrócić”, a z naszych grzechów musimy nawracać się nieustannie – wszyscy bez wyjątku. Ani ja, ani nawet papież, ani tym bardziej żaden katolicki publicysta nie ma prawa o kimkolwiek orzekać, że jest wykluczony z Kościoła.

Dziękujemy Księdzu Profesorowi za rozmowę.