Próba zrzucenia winy za kryzys na współczesne przemiany może świadczyć albo o braku dojrzałości, albo o słabym rozeznaniu w tym, co dzieje się na kościelnym podwórku.
Religia w szkole budziła emocje zanim katecheci pojawili się w klasach. Pamiętam ten poranek. Jedliśmy śniadanie w Bacówce nad Wierchomlą gdy w schronisku pojawiła się grupa młodzieży ze swoim nauczycielem. Temat numer jeden przy stole. Słuchałem nie tyle zszokowany, co z pewnym zdziwieniem. Przy czym jego powodem nie były emocje, z jakimi roztrząsano temat. Tak się złożyło, że w drugim semestrze poprzedzającego te wakacje roku akademickiego słuchałem w Lublinie wykładów znanego specjalisty od katechetyki. Na jednym z nich tłumaczył jakim wielkim dobrodziejstwem dla Kościoła było wyrzucenie religii ze szkoły i przeniesienie jej do przykościelnej salki. Uzasadniał swoje przekonanie argumentem „z wiary”. Właściwym dla jej przekazu i wzrostu środowiskiem jest wspólnota parafialna. Co ciekawe, profesor wyprzedzał swoja wizją o niemalże dziesięć lat Dyrektorium Katechetyczne, ogłoszone przez Jana Pawła II. Zatem u źródła mojego zdziwienia było pytanie: dlaczego mamy wracać, skoro pozostanie w parafii jest dla katechezy lepsze.
Po latach, z perspektywy czasu i aktualnych wyzwań, na pierwszy plan wysuwa się jednak inne pytanie: skoro miało być tak dobrze dlaczego jest źle. Może nie aż tak bardzo, ale pewnego kryzysu, od kilku lat narastającego, nie da się ukryć.
Czytając różne mniej lub bardziej oficjalne wypowiedzi można odnieść wrażenie, że wszystkiemu winne są zmiany kulturowe i postępująca laicyzacja. O ile w jakiejś części można się z tym argumentem zgodzić, musimy przyznać, że kryzys lekcji religii w szkole ma także inne źródła. Próba zrzucenia winy na współczesne przemiany może świadczyć albo o braku dojrzałości, albo o słabym rozeznaniu w tym, co dzieje się na kościelnym podwórku. Być może mamy do czynienia z jednym i drugim.
Trzeba zauważyć, iż pomimo dość burzliwej dyskusji w mediach, wejściu do szkoły towarzyszyła dobra atmosfera. Być może dlatego, że nauczyciele i katecheci byli ludźmi z tych samych środowisk. Znali się, spotykali, często angażowali się wspólnie w różne pozaszkolne inicjatywy. Tak przynajmniej było w szkole, której progi przekroczyłem. Gdy w dniu inauguracji roku szkolnego po raz pierwszy weszliśmy do pokoju nauczycielskiego jedna z nauczycielek przywitała nas pytaniem: proszę księdza jak teraz mamy się witać, bo do tej pory mówiliśmy dzień dobry. Ponieważ pytaniu towarzyszył uśmiech na twarzy wyczułem inteligentną prowokację i z tym samym uśmiechem odpowiedziałem: pani Aniu, jak do tej pory – kulturalnie i z szacunkiem. I tak przez następne lata było. Choć wiem, że nie wszędzie i nie zawsze.
Jeżeli z początkiem religii w szkole związane były jakieś problemy, wskazać trzeba dwa.
Pierwszym był brak kadr. Nie ma co ukrywać. W wielu miejscach do szkół poszli ludzie z łapanki. O ile w parafii, gdzie pracowałem, byli, oprócz księży, ludzie dobrze przygotowani, czasem nawet lepiej radzący sobie od księży, to zdarzało się (wiedziałem o takich przypadkach), że z braku kadr do szkoły szły gospodynie. Trochę przypominało to opowieść pewnej artystki z Warszawy o tym, jak próbowano kogoś przekonać, że świnia to też stworzenie Boże. Nie dowierzając do końca rozmówcom pani zakończyła dyskusję odwołaniem do męża. „Zapytam mojego chłopa. On mądry człowiek bo w kościele feretron nosi”.
Mówiąc o kadrach trzeba wspomnieć o braku dobrego rozeznania kto do czego się nadaje. Zwłaszcza jeśli chodzi o księży. Wielu odpowiedzialnych za religie w szkole wychodziło z założenia, że skoro ktoś przyjął sakrament święceń nadaje się do wszystkiego. Co nie zawsze, a nawet z reguły, sprawdzało się w praktyce. Zwłaszcza w środowiskach, gdzie mieliśmy do czynienia z tak zwaną młodzieżą trudną. Wielu, niestety, tej próby nie wytrzymało. Radzili sobie psychicznie silni i zarazem szukający nowych metod. Bo wyniesione ze studiów nie zawsze sprawdzały się w nowej rzeczywistości.
Metoda była także problemem studiujących katechetykę. Wielu z nich, na etapie praktyk i lekcji pokazowych, stawało przed dylematem: konspekt, czy sprowokowane pytaniami uczniów pójście w nieznane. Wykładowca rozliczał ich z realizacji konspektu. Co często owocowało zupełnym wyłączeniem się uczniów. Nawet zdolnych i aktywnych. Idealnym rozwiązaniem było umiejętne połączenie zaplanowanego tematu z pytaniami uczniów. Ale do tego potrzebne było doświadczenie i odwaga. Pierwszego trudno oczekiwać od początkującego studenta; drugiego trudno oczekiwać od studenta, rozliczanego z osiągnięcia zaplanowanych celów dydaktycznych i wychowawczych. Zwłaszcza w sytuacji, gdy w ostatniej ławce siedział wykładowca, skrzętnie notujący wszelkie potknięcia. Wielu, już po uzyskaniu dyplomu, poszło z tymi lękami do szkoły i w nich trwa. Obarczając winą za niepowodzenia zlaicyzowanych i poddanych wpływom mediów społecznościowych uczniów.
Drugim problemem, przez lata temat tabu, była (i właściwie jest po dzień dzisiejszy) relacja między religią w szkole a katechezą w parafii. O ile Dyrektorium z roku 1997 wyraźnie rozróżniało te dwie rzeczywistości, długo mieliśmy zastrzeżenie „tak, ale w naszej rzeczywistości…” Na dobrą sprawę nieśmiało zaczęto mówić o problemie głośno dopiero około 2007 roku. Przedtem każdy zabierający głos i próbujący wskazywać, za wspomnianym dokumentem, na podobieństwa i różnice, postrzegany był jako kościelny dysydent. Żeby tylko o podobieństwa i różnice chodziło. Od momentu wejścia do szkoły nauczanie religii stało się duszpasterskim priorytetem. Z oczywistą szkodą dla wielu innych rzeczywistości. Więcej. Ksiądz domagający się redukcji zajęć w szkole do połowy etatu, by mieć czas na inne formy zaangażowania, często postrzegany był jako uciekający od obowiązków leń. Podstawowym kryterium oceny była (i często jest) ilość godzin religii w szkole. Dziś już wiemy, że potrzebne jest jedno i drugie. W wielu parafiach ta wiedza będzie związana z koniecznością dokonania swoistej rewolucji, zupełnie innego podziału obowiązków, a przede wszystkim rozeznania charyzmatów, odpowiedzi na zasadnicze pytanie: kto do czego się nadaje. Jedni świetnie sprawdzą się w szkole, drudzy w małych grupach, w których wierni przeżyją „szersze doświadczenie Ludu Bożego, jako Ciała podzielonego na wiele członków, z których każdy działa dla dobra całego organizmu” (Instrukcja Nawrócenie duszpasterskie…, 18). Wszelkie próby utrzymania obecnego status quo sprawiają, że nasze parafie narażają się „na ryzyko bycia strukturą skupiającą się na sobie i sklerotyczną” (Instrukcja, 17), a religia w szkole nie przyniesie oczekiwanych i pożądanych owoców.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.