Gadki swatów to za mało. By się zakochać, trzeba się spotkać.
Facebook ma swoje dobre strony. Między innymi tą, że spotkać tam można różnych miłośników gór. Piękne zdjęcia ludkowie wrzucają. Nieustannie mam powody do zazdrości. Nie to, że tacy dobrzy z nich fotograficy – tego nie umiem ocenić – ale że całkiem niedawno – dzień, dwa, tydzień temu – na własne oczy mogli widzieć coś tak pięknego. Może ci, którzy w górach nie bywają tego nie widzą, bo zdjęcie, wiadomo, nigdy nie oddaje tego, co w górach można zobaczyć własnymi oczyma. Do tego jest jeszcze słuch, dotyk, zapach… Ale kto bywa, patrząc na zdjęcie... Ech, widzi całkiem dużo.
Skąd bierze się w tylu ludziach to pragnienie bycia w górach? Nie sądzę, by ktoś przekonał ich do tego w dyskusji albo głoszeniem „góry są piękne” :) Po prostu kiedyś poszli. Raz, może drugi, może trzeci. I... się zakochali. Tak, zakochali. Bo rozumem wytłumaczyć się tego chyba nie da.
Dawno, dawno temu. Znajomi byli na Europejskim Spotkaniu Młodych. Ja… 30 grudnia zawsze chciałem być w domu. Rocznica śmierci ojca. Tego typu imprezy więc odpadały. Ruszyłem dopiero późnym wieczorem pociągiem do Zakopanego. Sylwestra spędziłem sam, gdzieś… na grani Tatr Zachodnich. Najpierw rozbiłem namiot, rozpaliłem „szalonego Piotrusia” [ :-)], zrobiłem herbatę. Potem… Ciągle zdawało mi się, że słyszę kroki. Zwinąłem więc namiot, rozłożyłem karimat i w puchowej kurtce wlazłem do swojego puchowego sarkofagu. Owinąwszy się tropikiem oczywiście. I to było to! Noc – bajkowa. Nie to, że gwiazdy i księżyc. Raczej te lody i skały oświetlone nieziemskim blaskiem. I tańczący od czasu do czasu na tych gładziach, porwany delikatnym wiatrem lodowy pył. Większość nocy oczywiście przespałem. Przecież musiałem jakoś nadrobić tę spędzoną w podróży. Ale kiedy się budziłem, skwapliwie sprawdzając, czy nos mam jeszcze przykryty (jakoś nie chciałem go odmrozić ;)) nie mogłem się napatrzeć... A rano po prostu ruszyłem. Przez Starego (ro)Bociana ku Błyszczowi, ku Pysznej, Kamienistej, Tomanowemu…. Nie, rozum przy tłumaczeniu, dlaczego ktoś od picia szampana woli spać na mrozie, kompletnie nie zdaje egzaminu.
Podobnie jest chyba z wiarą. Kilkanaście lat wcześniej, na swoich pierwszych rekolekcjach oazowych, dostałem taki mały, niebiesko–zloty znaczek. Z hasłem roku: „Głosić Ewangelię”. Wiecie jak nam tę Ewangelię tam głoszono? Ano właśnie. Po prostu wzięli nas w ustronne miejsce (w Ustroniu ;)) i pozwolili nam się w niej zanurzyć. W jej atmosferze, w jej stylu, w jej prawdach i nadziejach. Nikt nie próbował nam niczego wtłoczyć w głowę. Po prostu przedstawiono nas sobie (nam Ewangelię), a myśmy się zakochali. Mądrze nazywa się to „rekolekcje przeżyciowe”, ale nie należy tego mylić z „graniem na uczuciach”. Niektórym po powrocie do domu może to młodzieńcze zauroczenie szybko przeszło, ale dla wielu stało się początkiem wielkiej miłości, początkiem nowego życia. Tyle wystarczyło: nie przerobić jakiś program, nie wygłosić nie wiadomo jakie mądre konferencje, nie zmusić do nie wiadomo jak długich modlitw: postawić przed prawdą o sensie życia, pozwolić się zakochać w nadziei, jaką daje Chrystus.
Bóg działa oczywiście jak chce i kiedy chce. Ale patrząc po ludzku nie sądzę, by same słowa, samo przekonywanie mogły zrodzić miłość. A już na pewno nie zrodzi jej ciągłe besztanie. Wiadomo, swaci nie powodują, że ludzie się w sobie zakochają; do tego ludzie muszą się spotkać. Jeśli chcemy skutecznie głosić Ewangelię, też musimy stwarzać okazję, by ludzie mogli się z nią spotykać. Tak, tylko wtedy mogą się niej zakochać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek będzie pierwszym biskupem Rzymu składającym wizytę na tej francuskiej wyspie.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.