„Mam nadzieję, że będę odchodził jako teolog Kościoła katolickiego, a nie jako ideolog” – pisał kiedyś. Myślę, że mu się udało.
Ale było w nim też coś z dobrego ojca. Wiele razy, gdy opowiadałem o swoich wykładowcach z Lublina, studenci z innych uczelni nie mogli się na dziwić, że profesorowie mogą być tak życzliwi i mieć dla studentów tyle czasu. A ksiądz Kudasiewicz należał właśnie do tych, którym nie wystarczała zwykła praca naukowa. Był dla „swoich studentów” wychowawcą. Mimo że nie był już młodzieniaszkiem, potrafił zabrać nas w swoje ukochane Góry Świętokrzyskie i wędrować z nami na Łysicę. Góry nie były dla mnie nowością, a te nie mogły mnie zachwycić wysokością. Ale atmosfera wędrówki i wieczornych rozmów na kwaterach to coś, co zawsze zostawia dobry ślad w ludzkich sercach. I ksiądz Kudasiewicz to rozumiał. Nie tylko wpływał na nasze umysłu, ale starał się dostarczyć nam okazji, byśmy ukształtowali też swoje serca.
Najważniejszym jednak śladem, który ks. Kudasiewicz zostawił w moim życiu, było to wszystko, co związane było z pisaniem pracy magisterskiej. A zajmowałem się fragmentem z Ewangelii św. Marka. Do dziś pamiętam, co napisał w „Ewangeliach Synoptycznych dzisiaj”, gdy rozważał zagadnienie struktury tej Ewangelii; że tylko z pozoru jest to Ewangelia chaotyczna, że Marek starał się tak ułożyć fakty, by mówiły same za siebie. Po latach ułożenie wydarzeń w tej czy innej kolejności ciągle potrafi odsłonić przede mną nowe treści. A jednocześnie wpłynęło też w jakiś sposób na to, jak sam piszę. Też, stosunkowo często, wolę by przemawiały fakty, nie moje opinie. Jednak chyba jeszcze ważniejsze było to, jak Profesor podchodził do moich „magisterskich” pomysłów.
Jedną z części pracy egzegetycznej jest zawsze tzw. krytyka tekstu. Trzeba zajrzeć do wydań źródłowych i sprawdzić, czy rękopisy nie zawierają jakichś ciekawych wariantów. W gąszczu różnych znaczków i literek, które oznaczają takie czy inne rękopisy, łatwo się pogubić. Dlatego ks. Kudasiewicz zawsze swoim studentom w tym pomagał. Trzeba było przyjść i razem z nim przebrnąć przez problem. Korzystał zazwyczaj ze starego wydania Merka. Ja na rozmowę przygotowywałem się z nieco nowszego (wtedy) wydania. W jednym miejscu specjaliści się różnili. Zacząłem mocno obstawać przy „mojej wersji” przytaczając ten i ów argument. Profesor mało nie podskoczył z radości. Był przeszczęśliwy, że student nie przyjmuje jak baran tego, co mu powiedziano, ale stara się myśleć samodzielnie. Oczywiście pozwolił mi zostać przy swoim.
O tym, że szanowny Ksiądz Profesor ma duszę bezinteresownie zachwyconego mądrością dziecka, przekonałem się także tuż po obronie. Komisja, przed którą przyszło mi stawać, była jak na skromnego studenta arcypoważna. Przyszło mi bronić tez zawartych w magisterce między innymi przed samym księdzem profesorem Ryszardem Rubinkiewiczem. Z początku peszyłem się, kiedy profesor podał w wątpliwość jedną czy drugą myśl z mojej pracy powołując się na jakiegoś francuskiego biblistę i jedynie nieśmiało konludowałem, że za takim a takim autorem niemieckim przyjąłem inne rozwiązanie. Gdy padł trzeci zarzut nie wytrzymałem i zacząłem bronić się naprawdę. Egzaminatorom – ku mojemu zdumieniu – wyraźnie poprawiły się humory. Dyskusję skończyli rozważaniami na temat tego, czy przy pisaniu swoich prac więcej wina piją Włosi, czy Francuzi. Po obronie ks. Kudasiewicz śmiał się i nie krył zadowolenia. Bardzo mu się podobało, że student mężnie stanął do dysputy z uznanymi sławami. Przecież – co tu ukrywać – w wąskiej dziedziny tej jednej perykopy, byłem jednak specjalistą.
Początek wolnej Polski nie był dobrym czasem na kontynuowanie studiów. Zwłaszcza tak daleko od miejsca, gdzie na co dzień mieszkałem. Tym bardziej że parę dni po obronie zostałem mężem swojej żony. A wykwalifikowanych katechetów brakowało. Bliżej był Kraków. Księdza Profesora Kudasiewicza spotkałem dopiero parę lat później, gdy obchodził jubileusz swojej pracy naukowej. Bardzo zdziwiłem się, że mnie pamiętał. Tym bardziej gdy dowiedziawszy się że nie całkiem porzuciłem studia nad Ewangelią Marka, po krótkim namyśle naprędce podsunął mi kilka ciekawych myśli dotyczących koncepcji tegoż Ewangelisty. A potem...
Po spotkaniu ze swoimi studentami w dzień „jubileuszu dla studentów” chciał jeszcze z Lublina dostać się do swoich Kijów (od Kije, nie Kijowa ;-)). Byliśmy z moją żoną Wiesią, jedynymi udającymi się tego wieczora w tym kierunku. Maluch nie był zbyt dobrym środkiem lokomocji, ale księdzu profesorowi to nie przeszkadzało.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.