Nagle ktoś zapalił światło

Marcin Jakimowicz; GN 16/2019

publikacja 22.05.2019 06:00

Przerwał lekturę. Zaczął chodzić od ściany do ściany i powtarzać podekscytowany: „Wierzę, wierzę, wierzę!”. Co zdarzyło się przed południem 17 czerwca 1942 r. w celi śmierci na katowickiej Nikolaistraße, że skazaniec opowiadał, iż właśnie wtedy się narodził?

Tu, w celi na oddziale B-Eins przy katowickiej Nikolaistraße (dziś Mikołowska), Franciszek Blachnicki narodził się na nowo. roman koszowski /foto gość Tu, w celi na oddziale B-Eins przy katowickiej Nikolaistraße (dziś Mikołowska), Franciszek Blachnicki narodził się na nowo.

W testamencie napisanym w czerwcu 1986 r. ks. Franciszek Blachnicki pisał: „W 44 rocznicę moich narodzin”. Hm… Przecież miał wówczas 65 lat, nie 44! „Całe 44 lata mego życia – notował – to jeden krzyk, wołanie tęsknoty za miłością, za oczyszczeniem. Wiele razy było to wołanie głośne wśród łez”.

Co zdarzyło się wtedy, przed 44 laty, że założyciel oazy nazywał tę chwilę swymi narodzinami?

Ludzie jak zwierzęta

Po klęsce kampanii wrześniowej dziewiętnastoletni Franciszek Blachnicki dostał się do niewoli. Udało mu się z niej zbiec i w Tarnowskich Górach rozpoczął działalność konspiracyjną jako komendant oddziału. Niedługo cieszył się jednak wolnością. 27 kwietnia 1940 r. gestapo schwytało go w Zawichoście i wywiozło do obozu w Auschwitz. Więzień z numerem obozowym 1201 spędził za drutami 14 miesięcy, z czego aż 9 w kompanii karnej. Tu przeżył potężny kryzys wartości.

„Obóz koncentracyjny: wielka konfrontacja tego gmachu, który sobie wybudowałem: mojego światopoglądu, moich ideałów z rzeczywistością” – notował. „Wówczas te ideały się załamały. Być dobrym, pomagać innym, spełniać dobre uczynki – piękne słowa, ale spróbuj podzielić się kawałkiem chleba z drugim więźniem, zrób to raz, drugi, trzeci… i koniec z twoim życiem. Przecież teraz chodzi o życie… Żeby zachować życie, trzeba być brutalnym, trzeba się przepychać do kotła z zupą, trzeba organizować sobie kawałek chleba. I jak tu być dobrym, jeżeli życie się kończy i nie ma nic więcej? Patrzyłem, jak umierali więźniowie. A umierali jak zwierzęta, żadnego majestatu śmierci, żadnego piękna. Czy zatem w człowieku może być coś więcej, czy człowiek ma duszę? Czym się człowiek różni od zwierzęcia? Kulturą? Tu jest już tylko naga walka o byt i wszyscy słabi tę walkę przegrywają. Umierają jak zwierzęta, pod płotem. Jak tu uwierzyć w człowieka?”.

We wrześniu 1941 r. Blachnickiego przewieziono do więzienia śledczego w Zabrzu, a następnie do Katowic. W przedostatnim dniu marca 1942 r. usłyszał wyrok za działalność konspiracyjną przeciw Trzeciej Rzeszy: kara śmierci przez ścięcie na gilotynie.

Wierzę!

„17 czerwca przeżył nawrócenie” – czytam w biografiach. Zdumiewa mnie to, z jaką łatwością w jednym krótkim, lakonicznym zdaniu próbuje się zmieścić, ścisnąć, skompresować to, co wydarzyło się w celi skazańców na oddziale B-Eins przy katowickiej Nikolai­straße. Słowa są bezradne wobec tej interwencji niebios.

Była środa. Rzesza świętowała imieniny Adolfa. Nic nie zapowiadało przełomu. Blachnicki dla zabicia czasu czytał w kącie celi książkę. Nawet, jak wspominał, niespecjalnie go interesowała. „Nagle jedno zdanie mnie poruszyło. Tam było napisane, że w człowieku oprócz duszy i ciała istnieje duch, coś pośredniego między ciałem i duszą. Ten duch może jak gdyby rozwinąć się albo w kierunku ciała i materii, wtedy człowiek żyje tak, jakby był samą materią, albo w kierunku duszy, wtedy człowiek staje się duchowy. W tym momencie wstałem z miejsca, zacząłem chodzić po celi i powtarzać sobie ciągle: Wierzę, wierzę, wierzę! Nie wiedziałem jeszcze, w co wierzę. Potem starałem się z czymś porównać to przeżycie. To było tak, jakby ktoś w ciemnej celi przekręcił kontakt. Nagle zalało ją światło, ale jeszcze nie widzę poszczególnych przedmiotów. Po prostu, Panie, Ty przyszedłeś, przywróciłeś mi wzrok!”.

W innym miejscu opisywał: „Przeżyłem wówczas największy dzień swojego życia. Tutaj, w tym więzieniu zostałem ułaskawiony dekretem Miłosierdzia Wszechmogącego Boga. Siedząc na krzesełku w kąciku swej celi i czytając książkę, przy jednym zdaniu przeżyłem coś takiego, jakby w mej duszy ktoś przekręcił kontakt elektryczny i zalało ją światło. Światło to od razu poznałem i nazwałem po imieniu, gdy powstałem i zacząłem chodzić po celi, powtarzając w duszy: Wierzę, wierzę! To światło od tej chwili nie przestało ani na moment świecić w mej duszy, nie przestało ani na chwilę kierować mną, zwracając me życie ku Bogu. Byłem jak ślepy, ale On przywrócił mi wzrok. Stało się to nagle, w jednej sekundzie”.

Uciekł spod gilotyny

14 sierpnia 1942 r., po niemal pięciu miesiącach, które spędził w celi śmierci, Blachnicki został ułaskawiony. Sam uważał to za cud. Karę śmierci zamieniono na dziesięcioletnie ciężkie więzienie, które miał odbyć tuż po zakończeniu wojny. Aż do 17 kwietnia 1945 r. tułał się po obozach i więzieniach (Racibórz, Rawicz, Börger­moor, Zwickau i Lengenfeld). Został wyzwolony przez wojska alianckie.

Często wracał do tego, czego doświadczył czerwcowego przedpołudnia 1942 r. – Od tej chwili – wyznawał po kilkudziesięciu latach – nigdy nie było dla mnie problemu wiary. To spojrzenie niczym nie zostało zmącone, przeciwnie – widziałem coraz pełniejszy, coraz wspanialszy obraz Bożego planu zbawienia.

W testamencie pisanym w rocznicę tego wydarzenia zanotował: „Rzeczywistość wiary – od tamtej chwili, bez przerwy przez 44 lata, określa całą dynamikę mego życia i jest we mnie źródłem wody wytryskującej ku życiu wiecznemu. Nigdy w tym okresie nie przeżywałem wątpliwości co do wiary i nigdy nie miałem innych celów i dążeń, zainteresowań, poza wynikającymi z wiary i skierowanymi ku Ojcu przez Syna w Duchu Świętym, w realizacji wielkiego planu zbawienia”.

Osoby, które znały osobiście sługę Bożego, opowiadając o najważniejszych cechach jego charakteru, zawsze wymieniają odwagę, wyróżniającą gesty i czyny proroka.

– Było w nim coś, co jest charakterystyczne dla osoby prorockiej: był wyczulony na Bożą obecność, a jeśli odkrywał jakiś jej przejaw, to żadne ludzkie względy się nie liczyły. Szedł jak burza. Nikt nie mógł go wówczas powstrzymać – opowiada Andrzej Sionek, ewangelizator, bliski współpracownik Blachnickiego (poznali się w 1967 r. na obozie wędrownym w Krościenku). – Wielokrotnie zastanawiałem się nad źródłem jego niezwykłej odwagi. Widziałem, że mają na nią wpływ dwa czynniki: cudowne ocalenie w katowickim więzieniu i chrzest w Duchu Świętym – dodaje.

Déjà vu

Po dziewiętnastu latach Blachnicki mógł mieć wrażenie, że przeżywa déjà vu. Ponownie zatrzasnęły się za nim solidne drzwi katowickiego więzienia. Tym razem nie wpakowali go tam faszyści, ale socjalistyczna władza.

Gdy ks. Franciszek w 1957 r. zorganizował Krucjatę Wstrzemięźliwości – społeczną inicjatywę przeciwalkoholową, nadepnął komunistom na odcisk. Nie miał w sobie lęku. Jego najbliżsi współpracownicy zapamiętali odważną deklarację: „Płyniemy pod prąd. Z prądem płyną zdechłe ryby”.

Katowice od roku ponownie były Katowicami. 7 marca 1953 r. władze PRL zdecydowały o zmianie nazwy miasta na Stalinogród (uczciły w ten sposób zmarłego dwa dni wcześniej generalissimusa). Na szczęście nazwa obowiązywała jedynie do 21 października 1956 r.

− Abstynencja była jednym z puzzli szeroko rozumianej teologii wolności − opowiada ks. Wojciech Ignasiak, duszpasterz związany od lat z Ruchem Światło–Życie. − Ponieważ komunistom bardzo zależało na tym, by ludzie przestawali myśleć, alkohol lał się strumieniami. Byle tylko ludzie zapili lęk i nie zadawali kłopotliwych pytań. Gdy władza widziała jakieś ogniska zapalne, przyjeżdżała z krupniokami i gorzałą, by wyciszyć zbuntowane towarzystwo. To działało. Kiedy władze zauważyły, że już po trzech latach od zainaugurowania krucjaty ponad sto tysięcy dorosłych Polaków podjęło abstynencję, podziałało to jak czerwona płachta na byka. Komuniści zrozumieli, że to nie przelewki. I zareagowali natychmiast, niezwykle brutalnie. 29 sierpnia 1960 r. kordony milicji otoczyły barak przy katowickiej ul. Jordana 39. W miesiącu trzeźwości zlikwidowano centralę Krucjaty Wstrzemięźliwości.

Ksiądz Franciszek zareagował „Memoriałem w sprawie likwidacji Krucjaty Wstrzemięźliwości”, który rozesłał do centralnych władz państwowych i kościelnych oraz mediów. 15 marca 1961 r. władze aresztowały go za działalność trzeźwościową. Zarzut? „Wydawanie nielegalnych druków i rozpowszechnianie fałszywych wiadomości o rzekomym prześladowaniu Kościoła w Polsce”.

Odtąd nie było w nim lęku

Ponownie trafił do katowickiego aresztu przy ul. Mikołowskiej. Znał go doskonale. Przecież tu przed 19 laty oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci. Tu narodził się na nowo! Tym razem w celi spędził ponad cztery miesiące.

„W dzisiejszym świecie nie ostoi się katolicyzm połowiczny, a nawet tzw. głębszy, intelektualny, ale paktujący ze światem w stylu »Tygodnika Powszechnego« – notował w celi w dniu Zesłania Ducha Świętego 1961 r. „To wszystko utonie w morzu nowoczesnego pogaństwa. Ostoi się tylko katolicyzm pełny, autentyczny, ewangeliczny, nadprzyrodzony. Trzeba zdecydować się być świętym!”. Jego słowa okazały się prorocze. Co najmniej półtora miliona Polaków na oazach doświadczało na własnej skórze tego, czym jest wspomniany w celi przy Mikołowskiej „pełny, autentyczny, ewangeliczny, nadprzyrodzony katolicyzm”. Zgadzam się w zupełności z ks. dr. Peterem Hockenem, który już w latach siedemdziesiątych XX wieku twierdził, że Ruch Światło–Życie był największym przebudzeniem duchowym powojennej Europy.

– Konsekwencją chwili, gdy życie księdza Franciszka zostało cudownie ocalone w celi śmierci, była świadomość, że odtąd nic już nie należy do niego – podsumowuje Andrzej Sionek. – Blachnicki dostał nową szansę, życie zostało mu darowane i to było źródłem jego ogromnej odwagi. Miał też świadomość, że jeśli już raz Bóg ocalił go od śmierci, to nikt nie będzie w stanie odebrać mu życia, jeśli nie będzie to wolą nieba. Odtąd nie było w nim lęku.