Daniel Matysiak utknął w Indiach. Mieszkańcy Jeevodaya na kilka miesięcy stali się jego drugą rodziną.
Wybuch epidemii sprawił, że Daniel Matysiak utknął w Indiach i znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Pomocną dłoń wyciągnęła do niego doktor Helena Pyz kierująca Ośrodkiem Rehabilitacji Trędowatych, a mieszkańcy Jeevodaya na kilka miesięcy stali się jego drugą rodziną. - O trądzie wcześniej niewiele wiedziałam. W tym ośrodku widzę, jak konkretnie realizuje się chrześcijaństwo – mówi opowiadając o swym doświadczeniu tego wyjątkowego miejsca, w którym potrzebujący dostają szansę na lepsze życie.
Beata Zajączkowska: Wraz z pandemią podróż życia zamieniła się w trudne doświadczenie. W pewnym momencie zrobiło się wręcz groźnie i chciano Pana zlinczować, jako potencjalnego nosiciela wirusa...
Daniel Matysiak: Na początku wszystko wyglądało tak, jak sobie to wymarzyłem – była indyjska muzyka, kolory, pyszne jedzenie, tańce, a przede wszystkim tak dobrze doświadczona przeze mnie z wcześniejszego pobytu w tym kraju gościnność Hindusów – czyli było wszystko to, z czym Indie mi się kojarzyły, i za czym tak bardzo tęskniłem. Jednak praktycznie z dnia na dzień wszystko zaczęło się diametralnie zmieniać. Odnotowywano coraz więcej nowych zakażeń koronawirusem, który dotarł do Indii głównie przez przybyszów z Europy. Wpłynęło to na podejście lokalnej ludności do obcokrajowców, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Kolejnym ograniczeniem było zatrzymanie wszystkich środków transportu, co skutkowało tym, że każdy utknął tam, gdzie w danym momencie się znajdował.
Pan wraz z kolegą z Indii byliście wówczas w Raipurze…
- Tak, postanowiliśmy, że przeczekamy całą tę sytuację u jego wujka, który mieszkał właśnie w tym mieście. Po przylocie prosto z lotniska zostaliśmy niespodziewanie skierowani na dwutygodniową kwarantannę. Początkowo mieliśmy ją odbywać w szpitalu państwowym, jednak ostatecznie udało nam się uzgodnić z urzędnikami na lotnisku, że będziemy ją odbywać w mieszkaniu wujka. I wtedy zaczęły się nieprzyjemności. Ludzie z jego bloku byli bardzo niezadowoleni z tego, że odbywam kwarantannę właśnie w tym miejscu. Z jednej strony rozumiem ich strach i niepewność w takiej sytuacji, jednak nie przyjmowali żadnych argumentów, domagając się, abym natychmiast się wyprowadził. Gromadzili się późnym wieczorem przed budynkiem, wykrzykując, jak się później dowiedziałem, agresywne wyzwiska nie tylko w moim kierunku, ale także pod adresem osób, które wówczas były gotowe mi pomóc – moich gospodarzy. W pewnym momencie czułem się naprawdę zagrożony. Poprosiłem więc o pomoc polską ambasadę w Delhi. Dzięki jej interwencji wysłano policję, aby nas asekurowała. Na miejscu zjawiło się także wezwane przez mieszkańców pogotowie ratunkowe. Domagali się, abym został przewieziony do szpitala, na wykonanie testu na obecność koronawirusa, co też zrobiłem. Po przeprowadzonym wywiadzie lekarz wykluczył u mnie COVID-19. Nie chciałem jednak sprawiać dalszych problemów moim gospodarzom. Trafiłem na stronę internetową łączącą Polaków, którzy utknęli w Indiach podczas pandemii. Opisałem swoje doświadczenia i pod postem zobaczyłem komentarz doktor Heleny Pyz: „Danielu, skontaktuj się ze mną”.
Zrządzenie losu sprawiło, że był Pan niedaleko kierowanego przez nią ośrodka.
- Gdy przeczytałem komentarz, nie czekałem ani minuty dłużej, od razu zadzwoniłem pod wskazany przez nią numer, ponieważ bardzo mnie ta cała sytuacja zaciekawiła. Telefon odebrała Pani doktor, miłym i serdecznym głosem opowiedziała mi krótko o sobie, swojej pracy i miejscu, w którym żyje i zaprosiła mnie do siebie mówiąc: „my żyjemy tutaj skromnie, jeżeli to nie jest dla ciebie problem, przyjedź i zobacz”. Długo nie czekałem, już następnego ranka zawiózł mnie tam wujek kolegi. Okazało się, że Jeevodaya oddalone jest od Raipuru zaledwie 30 km.
Nie przestraszył Pana fakt, że to ośrodek dla trędowatych?
Oczywiście Pani doktor powiedziała mi przez telefon, że to miejsce, to ośrodek rehabilitacji dla trędowatych, jednak kompletnie ten fakt mnie nie przeraził, i nawet przez chwilę nie miałem wątpliwości, czy na pewno chcę tam jechać. Może dlatego, że o samym trądzie za dużo wcześniej nie wiedziałem i nie byłem świadomy nawet tego, że trąd to choroba zakaźna. Oczywiście spotykałem wcześniej trędowatych w Kalkucie, czy też w innym miastach, jednak o samej chorobie wiedziałem niewiele. Nie traktuję jednak czyjejś choroby jako czegoś, czego należy się bać, raczej uważam, że choroba jest także częścią życia, a często od chorych możemy nauczyć się wielu cennych rzeczy. Dzięki Pani doktor dowiedziałem się więcej o trądzie. Czym ta choroba się objawia, jak ją rozpoznać i o tym, że można ją skutecznie leczyć. Dowiedziałem się także tego, z jakimi problemami muszą borykać się osoby dotknięte trądem w Indiach, a jest ich naprawdę dużo. To m.in. wykluczenie społeczne, brak dostępu do dobrej edukacji i leczenia.
Jak Pana przyjęli mieszkańcy?
Kiedy przyjechałem do ośrodka, poczułem się paradoksalnie tak, jakbym przeniósł się do zupełnie innego świata. Na zewnątrz, w mieście, doświadczyłem w ostatnich dniach strachu i agresji ze strony mieszkańców, natomiast w Jeevodaya poczułem życzliwość, zobaczyłem uśmiech i wielką chęć pomocy. Miejsce to okazało się dla mnie oazą spokoju, pośród strachu i paniki panującej na zewnątrz.
Jak Pan wspomina spotkanie z doktor Heleną?
Ogromne wrażenie zrobiła na mnie jej energia i optymizm. Pani doktor zaczęła przybliżać mi historię tego miejsca, jego założycieli, dzieci tutaj mieszkających, i historie te, jakże bogate, poznaję z zainteresowaniem do dnia dzisiejszego. W kolejnych dniach zacząłem poznawać innych mieszkańców Jeevodaya, a nawet znalazłem nowych przyjaciół i nasze codzienne, popołudniowe spotkania, należą już do wspólnego rytmu dnia. Mogę powiedzieć, że od samego początku czuję się w Jeevodaya, jak u siebie w rodzinnej miejscowości, gdzie każdy się zna, codziennie pozdrawia i okazuje sobie nawzajem szacunek. Tak właśnie wygląda tutaj codzienność. Wszyscy byli zaciekawieni, kim jest ten „nowy przybysz”, ale także i ja byłem bardzo zainteresowany tym, kim są ci ludzie, jak żyją, jak sobie radzą, jak wygląda ich codzienność.
Czym dla Pana są te miesiące spędzone właśnie w tym miejscu?
Jeevodaya okazało się dla mnie przede wszystkim schronieniem i miejscem, w którym mogę czuć się bezpiecznie w tych trudnych czasach. Ale cały mój pobyt tutaj, zapewne nieprzypadkowy, ma dużo głębsze przesłanie, trzeba tylko chcieć i umieć je dostrzec. Im bardziej zagłębiam się w życie i funkcjonowanie tego miejsca, tym bardziej uświadamiam sobie, jak dużo daje ono wszystkim jego mieszkańcom. Przede wszystkim dostają oni szansę na nowe, lepsze życie - dzięki edukacji, opiece medycznej i poczuciu wartości, jakie stara się im wpoić Pani doktor. Jest to dla mnie także czas na refleksję, aby zastanowić się nad tym, co w życiu tak naprawdę jest ważne i czy warto cały czas biec na oślep za karierą, sukcesem, nie zwracając po drodze uwagi na ludzi wokół nas, którzy często potrzebują naszej pomocy lub też najzwyczajniejszego, szczerego uśmiechu.
Kiedy na całym świecie ludzie żyją w strachu o jutro, o własne zdrowie, o swoją przyszłość i gospodarkę, życie w Jeevodaya toczy się powoli, w spokoju, do przodu. Jest to mała wspólnota, wszyscy się znają, codziennie spotykają, więc nie czują strachu spowodowanego przez koronawirusa, co nie znaczy jednak, że nie mają oni żadnych problemów. Za każdym mieszkającym tutaj człowiekiem kryje się jakaś historia, czasem bardzo tragiczna, co uświadamia mi, że na tym świecie są ludzie, którzy żyją w strachu o własne zdrowie i życie każdego dnia, niezależnie czy jest pandemia koronawirusa, czy też jej nie ma.
Mieszkańcy Jeevodaya to swoista mozaika religijna. Jak to doświadczenie obcowania z nimi wpłynęło na Pana życie duchowe?
Od zawsze byłem bardzo związany z Kościołem przez posługę organisty, którą pełniłem przez dłuższy czas. Jednak każde dobro, jakie się spotyka i jeżeli dostrzeże się w tym moc Boga, utwierdza moją wiarę. I tak właśnie jest w Jeevodaya. Sam fakt, że właśnie tutaj trafiłem, jak już wcześniej wspomniałem, nie był moim zdaniem przypadkiem i dziękuję za to z całego serca Bogu. Po drugie cała działalność tego ośrodka jest dla mnie idealnym przykładem postawy czysto chrześcijańskiej, ale także i czysto ludzkiej, poprzez pochylenie się i wyciągnięcie ręki do potrzebujących, chorych, cierpiących i często wykluczonych ze społeczeństwa. Mogę więc powiedzieć, że chrześcijaństwo dzieje się na moich oczach, co zapewne utwierdzi moją wiarę i wpoi także we mnie takie wartości jak większa wrażliwość, szacunek do chorych, starszych i cierpiących na całym świecie. Codziennie spędzam czas z moimi rówieśnikami z Jeevodaya, dużo rozmawiamy i przez te wspólne rozmowy nie tylko poznaję ich kulturę, obyczaje i tradycje, ale przede wszystkim uświadamiam sobie, jak życie może być ciężkie, i że jedynym sprawiedliwym jest dla nas wszystkich Bóg. Także codziennie wspólne modlitwy, np. podczas nabożeństwa majowego, umacniają moją wiarę i są chwilą, w której mogę się nad tym wszystkim zastanowić.
Doktor Helena pracuje w tym miejscu już ponad 30 lat. Jak Pan widzi jej rolę i zadanie? Czy ważne było dla mieszkańców ośrodka, że została z nimi choć „lotem do domu” mogła wrócić do Polski?
Doktor Helena jest dla mieszkańców, jak sami ją nazywają „mami dżi”, to znaczy matką. Przez te kilka miesięcy, które tutaj spędziłem widzę, z jak wielkim szacunkiem odnoszą się do niej wszyscy mieszkańcy, i z jak wielkim szacunkiem się o niej wypowiadają. Naprawdę uderza i porusza mnie fakt, jak starsi mieszkańcy Jeevodaya przychodzą do Pani doktor, i zwracają się do niej „mamo”. Moim zdaniem jest dla nich nie tylko lekarzem ciała, ale także lekarzem ducha. To ona w ostatnim czasie, kiedy był ograniczony dostęp do udziału w Liturgii Eucharystycznej, troszczyła się o to, abyśmy się codziennie modlili, a przede wszystkim modli się razem z nami, co jeszcze bardziej wzmacnia poczucie wspólnoty i jedności, szczególnie w tym trudnym czasie. Pani doktor to dla mnie autorytet i przykład godnej naśladowania postawy chrześcijańskiej. Sam fakt, że zdecydowała się z razem z nimi żyć, jest dla mnie czymś niesamowitym. Wszyscy mieszkańcy mają przez to nie tylko zapewnioną opiekę lekarza, ale także poczucie miłości, szacunku i wartości, co dla nich, często w przeszłości odrzuconych, jest rzeczą fundamentalną, aby zrobić krok do przodu, móc uwierzyć w siebie, poczuć się kochanym i potrzebnymi.
Po tym niełatwym doświadczeniu myśli Pan jeszcze wracać do Indii? Co Pana fascynuje w tym kraju i jego mieszkańcach?
Oczywiście, że tak! Szczerze powiedziawszy nie traktuję moich nieprzyjemnych doświadczeń jako czegoś, co miałoby zmienić moje wyobrażenie o Indiach i ich mieszkańcach. Indie to dla mnie niesamowity kraj, pełen pięknej przyrody, bardzo interesującej kultury, ciekawej architektury... tak można by było wymieniać i wymieniać. Ale jest to także kraj, który nauczył mnie wielu cennych wartości, które okazują się ważne w naszym europejskim świecie, takich jak cierpliwość, dystans do siebie, szacunek i przede wszystkim większa wrażliwość.
Jeszcze dużo chleba muszę zjeść, aby zrozumieć ten kraj, chociaż jak widać, poznałem już w jakimś stopniu dwa jakże skrajne oblicza Indii. Kto wie, jak moja dalsza przygoda z tym krajem w przyszłości się potoczy, ale na pewno będę chciał tutaj jeszcze wrócić.
Rozmawiała: Beata Zajączkowska
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.