Wiadomo, po polsku z lewej do prawej. Tylko jak sprawić, by lektura pozwoliła zrozumieć?
Co zrobić, gdy ma się do dyspozycji tylko łopatę i dwie ręce, a staje się przed zadaniem przerzucenia wielkich zwałów węgla? Podobny dylemat przeżywa człowiek, który chce pisać o czytaniu Pisma Świętego. Tak naprawdę nie wiadomo od czego zacząć. A wypadałoby napisać. Jako „skończony teolog o skrzywieniu biblisty” jestem do tego wręcz predestynowany. W najbliższą niedzielę rozpocznie się Tydzień Biblijny. Wraz z nim, w archidiecezji katowickiej ruszy „Biblicum Śląskie”. W całej Polsce pewnie pojawi się wiele innych inicjatyw. Wszystko po to, by chrześcijanie rozmiłowali się w czytaniu Pisma Świętego. No i by czytając dobrze je rozumieli.
W sumie to trochę dziwne. Trzeba zachęcać uczniów Chrystusa do czytania księgi ich wiary? Już samo to stawia poważny znak zapytania nad jej jakością. Nie można znać Chrystusa nie znając Ewangelii. Dobrze, że pobożny katolik co niedzielę słyszy fragmenty Biblii. W ten sposób w ciągu trzech lat poznaje wszystkie Ewangelie, ale o innych pismach, zwłaszcza Starego Testamentu, na tej podstawie będzie miał pojęcie raczej mętne. Powinien więcej czytać sam, ale…
Wydaje mi się, że pomijając zwykłe lenistwo istnieją dwa zasadnicze problemy z owym czytaniem. Pierwszym z nich jest podchodzenie do lektury tak, jakby się czytało podręcznik – historii, biologii, prawa. Tymczasem w Biblii jest mnóstwo gatunków literackich, ale podręcznika chyba najmniej. Ręce opadają, gdy ktoś dosłownie rozumie hiperbolę (np. o konieczności wyłupienia sobie oka dla uniknięcia pokusy) albo z pojedynczego zdania wyciąga wnioski sprzeczne z resztą księgi (np. w kwestii bóstwa Chrystusa). Poważniejszym jednak chyba dziś problemem jest to, że Biblia zaczyna się jawić jako księga tak skomplikowana, że bez komentarza specjalisty ani rusz. A to nieprawda. Komentarze zawarte w zwykłych katolickich wydaniach – nawet w bardzo lakonicznej pod tym względem Biblii Tysiąclecia – w zupełności wystarczą.
Jak więc czytać Biblię? Zwyczajnie. Dać się ponieść jej treści. Stanąć razem z Abrahamem na górze Moria, w oczekiwaniu na śmierć położyć się obok Eliasza pod janowcem i poczuć zielona trawę, na której w Galilei siadają oczekujący cudu rozmnożenia chleba. Dać się ponieść jej treści znaczy też: nie szukać w niej potwierdzenia dla swoich tez ani dowodów błędów swoich adwersarzy. To pozwolić, by mój zastygły kiedyś obraz Boga Ktoś przemalowywał ciągle na nowo. To też godzić się, że ten Ktoś wywraca do góry nogami moją hierarchię wartości. I co boli najbardziej, odkryć w sobie nie tylko wiernego apostoła, czy dźwiganego przez Jezusa grzesznika, ale czasem też pysznego faryzeusza czy przemądrzałego uczonego w Piśmie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).