O krwi męczenników, która rodzi powołanie, z o. Jarosławem Wysoczańskim OFMConv, sekretarzem generalnym Sekretariatu Generalnego ds. Animacji Misyjnej zakonu franciszkanów konwentualnych, rozmawia Marcin Kowalik.
Marcin Kowalik: Przybył Ojciec do Miedniewic, żeby głosić rekolekcje siostrom klaryskom. Ale to nie pierwsza wizyta Ojca w tym miejscu.
Ojciec Jarosław Wysoczański OFMConv: Zgadza się. W latach 80. ubiegłego wieku byłem w nowicjacie. Ojciec Mariusz Paczóski, magister nowicjatu, zabrał nas, nowicjuszy, do Niepokalanowa. Nie mogliśmy też nie odwiedzić pobliskich Miedniewic, gdzie franciszkanie mają swój klasztor. Nigdy nie zapomnę naszej wizyty w miedniewickiej świątyni przed obrazem Matki Bożej Świętorodzinnej.
W tej wyprawie uczestniczyli także o. Michał Tomaszek i o. Zbigniew Strzałkowski, którzy wkrótce zostaną beatyfikowani.
Wtedy franciszkanie konwentualni wszystkich polskich prowincji mieli wspólny nowicjat w Smardzewicach niedaleko Tomaszowa Mazowieckiego. Michał, Zbyszek i ja mieliśmy szczęście być uczniami o. Paczóskiego. To on obudził w nas zapał misyjny. Po święceniach pracowaliśmy w Polsce. Ten sam o. Paczóski – wtedy prowincjał – gościł mnie i Zbyszka w Warszawie w ostatnim dniu przed wylotem na misje do Peru. Pamiętam, że na pożegnanie dał nam obrazek Matki Bożej, który z zamachem podstemplował datą 30 listopada 1988 roku. Michał miał wielkie pragnienie, żebyśmy razem wyjechali, jednak przełożeni uznali, że jako młody kapłan powinien nabyć jeszcze doświadczenia w Polsce. Dołączył do nas po kilku miesiącach.
Trafiliście na misje do Pariacoto, trudno dostępnego miejsca w górach.
Przyjechaliśmy do miejscowości, która od 1970 r. przeżywała wielki dramat. Wtedy było tam wielkie trzęsieni ziemi. Pięć zakonnic ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Pana Jezusa odpowiedziało na apel konferencji zakonnej, żeby tych ludzi nie zostawiać samych. Siostry niejako podnosiły z gruzów całe miasto. Nie miały klasztoru, który też musiały wybudować, tak jak kościół. Nie miały przez ten okres na stałe kapłanów. Przyjeżdżali księża diecezjalni, ale nie wytrzymywali długo. To rozległa misja z 70 wioskami. Do najdalszej trzeba było jechać konno 24 godziny. Biskupowi tego miejsca zależało, żeby zaprosić do współpracy zakonników.
Dlaczego biskupowi zależało na tym?
Samotność jest trudnym wyzwaniem. Kapłan diecezjalny na misji jest sam. My żyjemy we wspólnocie. Musi być nas przynajmniej trzech. Wtedy jest łatwiej. Gdy przyjechaliśmy do Pariacoto, spotkaliśmy zakonnice, wspaniałe kobiety, które właściwie są wszystkim dla tamtejszych ludzi. Przygotowały nam grunt Kościoła, który jest z biednymi. Nazywaliśmy to wspólnotą wszczepioną w lud. Dla nas to była wielka nowość. Przyjechaliśmy z Polski, gdzie Kościół jest mocno zainstalowany, tradycyjny. Pełni zapału, który udzielił się nam od sióstr, wchodzimy w dynamikę pracy Kościoła południowoamerykańskiego. To praca na wielu poziomach – socjalnym, społecznym i ewangelizacyjnym.
Bardzo nam zależało, żeby formować nauczycieli, którzy tam uczyli. Kształciliśmy liderów. Taki nauczyciel otrzymywał od władz misję nauczania, ale nie znał mentalności ludzi gór, a przed wszystkim ich języka keczua. Nie wyobrażał sobie, jak wygląda życie na wysokości 3,5 tys. metrów. Zapraszaliśmy nauczycieli do centrum katechetycznego. Tam przy herbacie poznawaliśmy się, przekazywaliśmy niezbędne informacje. To właśnie siostry nauczyły nas takiego rodzinnego podejścia. Ci nauczyciele później nam pomagali w ewangelizacji. Uczyli religii, przygotowywali dzieci na nasz przyjazd. Pomagali w organizacji rekolekcji.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).