Boży sen o człowieku

publikacja 24.06.2015 06:00

O krwi męczenników, która rodzi powołanie, z o. Jarosławem Wysoczańskim OFMConv, sekretarzem generalnym Sekretariatu Generalnego ds. Animacji Misyjnej zakonu franciszkanów konwentualnych, rozmawia Marcin Kowalik.

– Gdybym tam był, to i mnie spotkałby los męczennika – mówi franciszkanin Marcin Kowalik /Foto Gość – Gdybym tam był, to i mnie spotkałby los męczennika – mówi franciszkanin

Marcin Kowalik: Przybył Ojciec do Miedniewic, żeby głosić rekolekcje siostrom klaryskom. Ale to nie pierwsza wizyta Ojca w tym miejscu.

Ojciec Jarosław Wysoczański OFMConv: Zgadza się. W latach 80. ubiegłego wieku byłem w nowicjacie. Ojciec Mariusz Paczóski, magister nowicjatu, zabrał nas, nowicjuszy, do Niepokalanowa. Nie mogliśmy też nie odwiedzić pobliskich Miedniewic, gdzie franciszkanie mają swój klasztor. Nigdy nie zapomnę naszej wizyty w miedniewickiej świątyni przed obrazem Matki Bożej Świętorodzinnej.

W tej wyprawie uczestniczyli także o. Michał Tomaszek i o. Zbigniew Strzałkowski, którzy wkrótce zostaną beatyfikowani.

Wtedy franciszkanie konwentualni wszystkich polskich prowincji mieli wspólny nowicjat w Smardzewicach niedaleko Tomaszowa Mazowieckiego. Michał, Zbyszek i ja mieliśmy szczęście być uczniami o. Paczóskiego. To on obudził w nas zapał misyjny. Po święceniach pracowaliśmy w Polsce. Ten sam o. Paczóski – wtedy prowincjał – gościł mnie i Zbyszka w Warszawie w ostatnim dniu przed wylotem na misje do Peru. Pamiętam, że na pożegnanie dał nam obrazek Matki Bożej, który z zamachem podstemplował datą 30 listopada 1988 roku. Michał miał wielkie pragnienie, żebyśmy razem wyjechali, jednak przełożeni uznali, że jako młody kapłan powinien nabyć jeszcze doświadczenia w Polsce. Dołączył do nas po kilku miesiącach.

Trafiliście na misje do Pariacoto, trudno dostępnego miejsca w górach.

Przyjechaliśmy do miejscowości, która od 1970 r. przeżywała wielki dramat. Wtedy było tam wielkie trzęsieni ziemi. Pięć zakonnic ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Pana Jezusa odpowiedziało na apel konferencji zakonnej, żeby tych ludzi nie zostawiać samych. Siostry niejako podnosiły z gruzów całe miasto. Nie miały klasztoru, który też musiały wybudować, tak jak kościół. Nie miały przez ten okres na stałe kapłanów. Przyjeżdżali księża diecezjalni, ale nie wytrzymywali długo. To rozległa misja z 70 wioskami. Do najdalszej trzeba było jechać konno 24 godziny. Biskupowi tego miejsca zależało, żeby zaprosić do współpracy zakonników.

Dlaczego biskupowi zależało na tym?

Samotność jest trudnym wyzwaniem. Kapłan diecezjalny na misji jest sam. My żyjemy we wspólnocie. Musi być nas przynajmniej trzech. Wtedy jest łatwiej. Gdy przyjechaliśmy do Pariacoto, spotkaliśmy zakonnice, wspaniałe kobiety, które właściwie są wszystkim dla tamtejszych ludzi. Przygotowały nam grunt Kościoła, który jest z biednymi. Nazywaliśmy to wspólnotą wszczepioną w lud. Dla nas to była wielka nowość. Przyjechaliśmy z Polski, gdzie Kościół jest mocno zainstalowany, tradycyjny. Pełni zapału, który udzielił się nam od sióstr, wchodzimy w dynamikę pracy Kościoła południowoamerykańskiego. To praca na wielu poziomach – socjalnym, społecznym i ewangelizacyjnym.

Bardzo nam zależało, żeby formować nauczycieli, którzy tam uczyli. Kształciliśmy liderów. Taki nauczyciel otrzymywał od władz misję nauczania, ale nie znał mentalności ludzi gór, a przed wszystkim ich języka keczua. Nie wyobrażał sobie, jak wygląda życie na wysokości 3,5 tys. metrów. Zapraszaliśmy nauczycieli do centrum katechetycznego. Tam przy herbacie poznawaliśmy się, przekazywaliśmy niezbędne informacje. To właśnie siostry nauczyły nas takiego rodzinnego podejścia. Ci nauczyciele później nam pomagali w ewangelizacji. Uczyli religii, przygotowywali dzieci na nasz przyjazd. Pomagali w organizacji rekolekcji.

To był czas, gdy działalność Świetlistego Szlaku, komunistycznej organizacji terrorystycznej, bardzo się w Peru nasiliła. Czy na misji czuliście zagrożenie?

Wiedzieliśmy, że terroryzm istnieje. Przybywając tam, nie odczuwaliśmy lęku, ale byliśmy uważni. Już na miejscu docierały do nas informacje o atakach na władze, ale było to daleko od nas. Z założenia terroryści nie atakowali Kościoła. Zdarzały się pojedyncze przypadki. Nie mówiło się jednak o nich otwarcie. Wkrótce po naszym przybyciu terroryści nie mieli skrupułów.

Nadszedł 9 sierpnia 1991 roku. Terroryści otoczyli klasztor. Związali ojców Michała i Zbigniewa, wywieźli za wioskę i tam ich zamordowali.

Byłem wtedy na urlopie w Polsce. Wyjechałem jako pierwszy z naszej trójki. O śmierci Michała i Zbyszka dowiedziałem się w Polsce. Pewnie gdybym tam był, to by mnie spotkał ten sam los. Zamordowali ich, twierdząc, że oszukiwali naród, głosili pokój i usypiali ludzi religią poprzez Różaniec, Msze św. i czytanie Pisma Świętego. Sprawili, że mieszkańcy tych okolic sprzeciwili się rewolucji. Terroryści wybrali naszą misję, ponieważ chcieli zadać cios Kościołowi, a przede wszystkim Polakowi Janowi Pawłowi II, który był dla nich symbolem imperializmu, przyczyną upadku komunizmu w Europie. To było dokładnie w tym czasie, gdy Jan Paweł II przebywał w Polsce. Spotkałem się z ojcem świętym w Krakowie. Udzielił mi błogosławieństwa. Zaraz po spotkaniu wsiadłem do samolotu i wróciłem przez Argentynę do Peru. Tam dowiedziałem się, że terroryści zamordowali trzeciego kapłana – Allessandra Dordiego. Musiałem przez pewien czas ukrywać się w Kolumbii i Meksyku. Po śmierci Zbyszka i Michała zgłosiło się trzech nowych ojców na misje do Peru. Oni nie byli jedyni.

Ojciec generał w liście do całego zakonu napisał, że po 50 latach od śmierci Maksymiliana Kolbego Pan Bóg dał dar nowych męczenników dla braci z tej samej prowincji. Prosi zakon, żeby zgłosili się bracia, którzy mogliby pomóc nowo rodzącej się misji. Jednym z pierwszych, którzy się zgłosili, był... Niemiec Vincente Imhof. Od dzieciństwa marzył, żeby pracować na misji w Peru. Po obejrzeniu filmu w telewizji o zamordowanych braciach na przyjazd zdecydował się też świecki – Dariusz Mazurek. Tak zrodziło się jego powołanie. Podczas drugiej rocznicy śmierci braci wręczył mi podanie o przyjęcie do zakonu. Krew męczenników pobudziła wiele serc młodych ludzi w Polsce, którzy wstąpili w tym czasie do zakonu.

To nielogiczne. Śmierć powinna odstraszać, a przyczyniła się do wzrostu powołań.

Cały problem polega na tym, jak odkryć Boży sen w stosunku do człowieka. Każde powołanie, nie tylko zakonne, jest odkrywaniem Bożego planu miłości dla nas. Pan Bóg w nas wierzy, wierzy w każdego człowieka, że będzie dobry, uczciwy, wspaniały. Wszystko zależy, na jakim fundamencie buduję moje człowieczeństwo. Jeżeli odkryję, że jestem bardzo ukochany przez Boga i odkryję plan miłości Boga w stosunku do mnie, wtedy moja odpowiedź na to staje się konkretną decyzją o wyborze drogi życiowej, która rozpoczyna się od miłości.•

TAGI: