Brzmi jak wyznanie członka mafii? Trochę tak. Ale jest w tym prawie cała prawda.
Nie wiem jak Szanowni Czytelnicy, ale urodzony i wychowany w świecie podzielonym na poszczególne państwa mam tendencję do traktowania tej instytucji jako coś podstawowego i niezmiennego. No, może mało zmiennego. No bo przecież nawet gdybym nie urodził się w Polsce, to zapewne w jakichś Prusach, Austro-Węgrzech albo Rosji. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Ale przecież mogłoby, prawda? Istnienie państw nie jest wcale jakąś dziejową koniecznością. W wielu zakątkach świata do dziś ważniejsze od państwowych są więzi rodzinne, nazywane plemiennymi. Czyż nie?
Piszę o tym nie bez powodu. W naszym cyklu przypominającym – dla dobra naprawdę wspólnego – zasady katolickiej nauki społecznej dotarliśmy właśnie do zagadnienia rodziny. Konkretnie, relacji rodziny do społeczeństwa i państwa. Zanim komuś do głowy przyjdzie zapytać o sens rodziny – temat w dzisiejszych czasach wbrew pozorom podnoszony dość często – trzeba zapytać o sens istnienia państwa. No bo w sumie po co?
Nieco tylko przerysowując można złośliwie stwierdzić, że dawniej był to prywatny folwark tych, którzy umieli narzucić swoją władze innym Ot, taki Rzym albo bardziej współcześnie, Austro-Węgry. Nie narodowość czy wspólne interesy łączyły mieszkających w tych państwach ludzi, a cesarze. Także dawna Polska była de facto własnością królów i możnowładców (w różnych okresach w różnym stopniu) a nie Rzeczpospolitą. Obywatele.. tfu,... poddani! Właśnie: poddani, byli ważni o tyle, że pomagali utrzymywać ten stan rzeczy w zamian otrzymując jako takie zabezpieczenie przed samowolą niektórych silniejszych.
Dziś w zasadzie jest podobnie. Że jest inaczej, że chodzi o dobro wszystkich obywateli, to mydlenie oczu. Władza, pieniądze i różnorakie przywileje dalej należą zasadniczo do możnych. Niekoniecznie tych samych co dawniej, ale do możnych. Takich, którzy potrafią i których stać na odpowiednią propagandę i manipulowanie wyborcami. Oczywiście obywatele/poddani/ciemna masa (niepotrzebne skreślić) też coś z tego mają. Nieraz całkiem pokaźne, ale mimo wszystko ciągle tylko ochłapy z pańskich stołów. Rzucane żeby się lud nie zbuntował.
To złośliwe, ale chyba niezbyt daleko odbiegające od prawdy przedstawienie sensu istnienia państw kontrastuje z tym, czym jest rodzina. W niej, jak nigdzie indziej – przypomina katolicka nauka społeczna – w centrum znajduje się człowiek. I jest w niej celem, nie środkiem do osiągania celów. Dla dzieci (pomijając wyrodne) rodzic nie jest dojną krową, ale człowiekiem. Dla rodziców (pomijający wyrodnych) dziecko, doprowadzenie go do samodzielności, jest oczkiem w głowie. Na tle ogólnej tendencji wykorzystywania jednych przez drugich to znaczący wyjątek. Dlatego taki niepokój budzą próby demontażu rodzin, próby sprowadzenia ich do roli uczestników owej ogólnospołecznej gry, w której owszem, mówi się nieraz o dobru wszystkich, ale w praktyce tak różnie to wygląda.
W katolickiej nauce społecznej podkreśla się też, że rodzina nie jest nieznośnym petentem społeczeństwa czy państwa. W przeciwieństwie do państwa, którego przecież mogłoby nie być (średniowieczny feudalizm czy organizacje plemienne świetnie to ilustrują), rodzina ma podstawę w ludzkiej naturze I to rodzina na dobro tego państwa i społeczeństwa pracuje, to ona je utrzymuje. I powinna w razie potrzeby liczyć na jego pomoc.
Wymieniać w jaki sposób rodzina pracuje na społeczeństwo? Rodzice wzbogacają je swoją pracą zawodową i płacąc podatki. To rodzice też przyjmują na siebie trud opieki i wychowania dzieci – przyszłych obywateli. Z wszystkimi wynikającymi z tego obciążeniami czasowymi i finansowymi. Społeczeństwo, państwo, owszem zorganizuje przedszkola czy szkoły. Ma z tego zysk w postaci pracujących zawodowo matek i lepiej wykształconych, więc teoretycznie bardziej operatywnych obywateli. Ale utrzymuje je i tak dzięki podatkom płaconym przez rodziców. Tym bardziej powinno na nich dmuchać i chuchać, a nie tylko, jak jest u nas, preferować samotne matki, które się przecież nie potrafią rozdwoić. A małżonkowie, zazwyczaj całkiem dobrze się w obowiązkach uzupełniają. I pracują i zajmują się dziećmi...
To nie rodzina istnieje dla państwa, ale państwo dla rodzin. Jak już wspomniałem, państwa mogłyby nie istnieć. Rozwiązania plemienne dobrze funkcjonowały przez wieki i całkiem skutecznie chroniły swoich. Podobnie ustrój feudalny ze swoim wielkim rozdrobnieniem (dziś może byśmy to nazwali decentralizacją władzy). Państwo, zgodnie z zasadą pomocniczości, powinno rodzinom pomagać, wspierać w wypełnianiu obowiązków tak, by rodzina mogła dobrze spełniać swoje zadanie. Na pewno jednak nie powinno wchodzić w jej prerogatywy. Np. poza wypadkami absolutnej konieczności zabierając rodzinom dzieci czy próbując za rodziców decydować o ich wychowaniu. „Wszystkie dzieci są nasze”? Tak, jeśli chodzi o służbę na ich rzecz. Nie jeśli ma to być stawanie między rodzicami a dziećmi.
Fajna ta katolicka nauka społeczna, nie? Zdroworozsądkowa. Może warto o tej jej części pamiętać, gdy społeczeństwo czy państwo (czyli w praktyce politycy czy urzędnicy) znów zechcą się stawiać w roli „właścicieli” dzieci. Czy to za wbrew rodzicom decydując o ich szczepieniu czy ustalając z piedestału urzędniczych katedr w jakim duchu mają być wychowywane. Przecież dla społeczeństwa, państwa :jednostka jest niczym, jednostka zerem”. Tylko w rodzinie człowiek zawsze jest kimś...
Korzystałem z „Kompendium nauki społecznej Kościoła” opracowanego przez Papieską Radę Iustitia et Pax, Jedność, Kielce, 2005.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).