publikacja 13.03.2025 11:11
Od kilku dni media obfitują w treści, nawiązujące do przypadającej dziś rocznicy wyboru Franciszka. Zatem kilka refleksji na marginesie.
Pamiętam wieczór, 13 marca 2013 roku. Nie byłem chyba jedynym, który po ogłoszeniu wyboru rzucił się na Wikipedię. Ku mojemu zdziwieniu, dwie minuty po „annuntio vobis gaudium magnum”, była już zaktualizowana. Choć niewiele można było dowiedzieć się z prezentowanych tam treści. Dlatego większość dziennikarzy, skupionych ciągle na Kościele w Europie, była zagubiona. Dało się to wyczuć także w Polskich mediach. Rozbawiło mnie, gdy w jednym z nich, chcąc maskować swoją niewiedzę, dwoje rozmówców zaczęło układać listę zadań dla przyszłego papieża.
Dziś mówi się, że Franciszek zmienił proporcje w kolegium kardynalskim, kładąc nacisk na peryferia. Moim zdaniem takie twierdzenie jest nie do końca prawdziwe. Byłby możliwy wybór kardynała z Argentyny, gdyby skład kolegium kardynalskiego nie był konsekwentnie poszerzany od kilku co najmniej dziesięcioleci? Już za Pawła VI proporcje między Włochami a „resztą świata” zostały zmienione. Dlatego w 1978 roku możliwy był wybór Wojtyły. Jeżeli już mówimy o peryferiach, bardziej mamy na myśli biskupów, a nawet księży, „wydobytych” przez Franciszka z różnych kościelnych zakamarków między innymi dlatego, że reprezentują Kościół odpowiadający na różne biedy świata niekoniecznie chwaląc się tym przed kamerami. Dodajmy Kościół żywy w zupełnie innym niż europejskie rozumieniu.
Ten Kościół na peryferiach ciągle traktowany jest w Europie może nie po macoszemu, ale z pewną dozą paternalizmu. Pamiętam komentarz, jaki napisał przed kilku laty jeden z rzymskich rezydentów. Dobrze, że się usamodzielniają, ale niech nie zapominają, że bez naszych pieniędzy, ofiar płynących między innymi z Europy, niewiele by zdziałali – przyznam, czytając byłem z lekka skonfundowany.
Gdy mówimy o Kościele na peryferiach, już nie misyjnym z racji przyjmowania misjonarzy, ale ich wysyłania, musimy uświadomić sobie, że spełnia się „proroctwo”, wypowiedziane w latach siedemdziesiątych przez jednego z afrykańskich biskupów. Stojąc przed katedrą Notre Dame w Paryżu powiedział: przyjdzie taki czas, gdy to my, Afrykańczycy, będziemy przyjeżdżać do Europy, by ją ewangelizować. Przypomnijmy, to był czas, gdy w Kościele odczytywano adhortację „Evangelii nuntiandi”, a kilka lat później Jan Paweł II mówił o potrzebie nowej ewangelizacji, dla której Benedykt XVI powołał specjalną radę, dziś przekształconą w Dykasterię z dwoma sekcjami. Zatem poszerzanie grona kardynalskiego jest procesem dawno zapoczątkowanym. Dziś widzimy owoce pewnej strategii, przyjętej na Soborze Watykańskim II i konsekwentnie przez kolejnych papieży realizowanej.
Dlatego też i mówienie dziś o pontyfikacie przełomu, rewolucji, wręcz historycznym, jest chyba przesadą. Franciszek, choć na pierwsze „Urbi et orbi” nie poszedł w czerwonym obuwiu, mimo wszystko wszedł w buty poprzedników, stawiając sobie za cel, między innymi, dokończenie reform na Soborze zapoczątkowanych. Mając przy tym świadomość bycia kolejnym ogniwem. O czym powiedział w wywiadzie dla Avvenire, przy okazji Jubileuszu Miłosierdzia i kolejnej rocznicy zwołania Soboru. „Historycy mówią – cytuję z pamięci – że owoce pewnych procesów widać dopiero po stu latach. Od zakończenia Soboru minęło pięćdziesiąt. Zatem jesteśmy w połowie drogi”.
Być może z tego właśnie powodu – bycia w połowie – słowami kluczowymi dla pontyfikatu są: camminare, insieme, includere (podążać drogą, razem, włączać).
Z podobnej perspektywy, stu lat, będzie można podsumować i ocenić pontyfikat Franciszka. Podobnie zresztą jak innych papieży. Historycy powiedzą wówczas na ile był przełomowy, na ile kontynuacją.
Rocznica