Dziesięć lekcji, kilka pytań

Andrzej Macura

publikacja 05.01.2021 15:25

Warto zwrócić uwagę, by szczytne hasła nie stały się pustymi sloganami.

Kelner Ray Shrewsberry from Pixabay Kelner
W zestawieniu z tym, co ma znaleźć się na stole on sam jest nieważny. I to chyba powód, dla którego nie dostrzegamy tych, którzy służą. I narzekamy, że ich nie ma. A przecież są...

Zmarły kilka dni temu o. Maciej Zięba OP w wydanej jesienią zeszłego roku książce „Pontyfikat na czasy zamętu. Jan Paweł II wobec wyzwań Kościoła i świata” (W drodze, Poznań 2020) przedstawił między innymi swoich prywatnych 10 lekcji płynących dla niego z nauczania i szerzej, całego stylu życia świętego Jana Pawła II. Czemu tylko 10? Albo czemu aż 10? Nie wiem. Jako że sam mam jednak kłopot z sensowną syntezą tego, czego uczył Jan Paweł II, nie mam nic przeciwko temu, gdy ktoś, choćby i na własny użytek, robi coś takiego dla mnie. Czytając o tych lekcjach miałem wrażenie, że odmłodniałem. To znaczy przypomniały mi coś co 20 lat temu wydawało mi się samo przez się oczywiste. Dziś... Nie to, że zapomniałem. Po prostu, w powodzi różnych słów, świętych i bardziej świętych racji dawne wskazania Jana Pawła II i cały jego styl pokrył kurz. Dobrze, że o. Zięba znów wydobył dla nas ich piękno. Może na tych punktach można by oprzeć jakiś program nawrócenia Kościoła? Chciałbym jednak też zwrócić uwagę na pewne niebezpieczeństwa, jakie grożą nam, gdy hasła zamieniamy w slogany.

O pierwszej lekcji Jana Pawła II według o. Zięby mogę powiedzieć tyle, że to święta racja. Modlitwa w życiu chrześcijanina jest bardzo potrzebna. To jednak sprawa tak intymna, że wymyka się mojej wiedzy, tym bardziej więc ocenom. Tak, aktywizm, bez życia modlitwy, jest jak w dzisiejszych czasach jazda elektrycznym samochodem: w sensownym czasie daleko się nie zajedzie. Ale trudno powiedzieć, czy modlimy się za dużo, za mało czy w sam raz:)

Bezinteresowny dar z siebie

Za to druga lekcja – o tym, że chrześcijanin posiada siebie w dawaniu siebie, że ma bezinteresownie dawać siebie innym  – to coś, o czym można już powiedzieć więcej. Bo to akurat lepiej czy gorzej, ale już widać.  Hm... Jestem przekonany, że mamy w Polsce bardzo wielu chrześcijan – zwłaszcza wśród osób konsekrowanych i kapłanów – którzy ten ideał realizują. Sam takich ludzi w swoim życiu spotkałem. I sam o tym wielkim dobru tu i ówdzie słyszałem. Tyle że nie jest to temat na czołówki gazet czy miejsca w pierwszej dziesiątce w portalach internetowych. Myślę o mojej i paru innych parafiach, myślę o pokornej służbie zgromadzeń zakonnych, zwłaszcza żeńskich, myślę o Caritas, i wielu, wielu innych inicjatywach. A przecież znam zapewne tylko niewielką część tego dobra. I myślę też o wielu cichych, bezimiennych dla mnie  świeckich, którzy podjęli pracę, w której nie ma możliwości zrobienia kariery; jest służbą dla innych. „Kościół nic nie robi” mogą powiedzieć tylko ci, którzy zasłoniwszy oczy krzyczą „NIE WIDZĘ”, a zatkawszy uszy „NIE SŁYSZĘ”.

Widzę też jednak całą rzesza chrześcijan – petentów. Niekoniecznie tych błąkających się po opłotkach wiary. Czasem całkiem niby w jej sprawy zaangażowanych. Dla nich, owszem, chrześcijanin ma być darem dla bliźniego, ma posiąść siebie w dawaniu siebie, ale to dotyczy innych. MNIE – to oczywiste – się należy. JA mam prawo oczekiwać, że inni będą takim darem z samego siebie DLA MNIE. To ONI mają być święci, to ONI mają się bardziej angażować w różne dzieła, mówić świetne kazania i oczywiście zawsze, jeśli tego potrzebuję, być do MOJEJ dyspozycji. Nieważne, że ONYCH jest za mało, by ciężar tych oczekiwań unieść. JA? Cóż, JA mam swoje sprawy, JA mam prawo SIĘ realizować.

Tak, Kościół ma w tym względzie wiele do zrobienia. Sprawić, by wszyscy wierzący widzieli coś więcej niż koniec własnego nosa. Ale – i nie jest to zarzut pod adresem o. Zięby, ale wielu innych – nie można jednocześnie nie widzieć ogromnej rzeszy tych, którzy swoje życie uczynili służbą i stawiać sprawę tak, jakby tego wielkiego dobra nie było.

Złośliwie też zauważę, że dość często bezinteresowna pomoc drugiemu człowiekowi, wykazanie zrozumienia dla jego spraw, przeradza się w obowiązek tego, kto się na to odważył. Tak jest nie tylko wśród klientów pomocy społecznej, tak bywa w rodzinach, w środowisku pracy... Wszędzie. „Do wyższych rzeczy zostałem stworzony” – powtarzają niektórzy wierzący opatrznie rozumiejąc sentencję św. Stanisława Kostki i nie dadzą z siebie ani trochę więcej, niż koniecznie trzeba. Przecież nie mogą się dać wykorzystywać! Za to chętnie skorzystają ze wszelkich ulg, wyręczeń, zwolnień itd. itp. Bo im się należy i nawet przywileje stają się szybko ich niezbywalnym prawem. Biada zaś, jeśli któregoś dnia te ulgi, zwolnienia, to korzystanie z wyręczania, ktoś zechce im cofnąć. Wtedy będę wołać o krzywdzie jaka im się dzieje i o tym jak nieskorzy do służby są INNI.

Uczciwie też powiedzmy: ideał bycia bezinteresownym darem z siebie to coś idącego zupełnie na przekór temu, co proponuje współczesny świat. Także ogromna rzesza kontestujących dziś Kościół, czy to niby wierzących czy niewierzących, nie ma w sobie wiele z postawy „posiadania siebie w dawaniu siebie”. Wystarczy przypomnieć, co o darze z samego siebie myślą wyznawcy owej nowej religii spod znaku pioruna. Służba dla innych, zaangażowanie na rzecz dobra wspólnego, zauważenie marginalizowanych, odrzucanych to coś, co wielu jest zupełnie obce. Liczy się samorealizacja, a inni o tyle, o ile pomagają mi się zrealizować. Jakieś wyrzeczenie dla innego, jakaś służba? Pusty śmiech...

Być człowiekiem sumienia

Trzecia lekcja świętego Jana Pawła II według o. Zięby to lekcja bycia człowiekiem sumienia... Owszem, to bardzo ważne. Tylko... Powiem tak: jeśli sumienie to zdolność odróżniania dobra od zła, to dziś trzeba koniecznie nauczyć się też odróżniać fakty od insynuacji. Niestety, za ludzi sumienia uważa się dziś wielu chrześcijan piętnujących zło – w innych oczywiście –  tak zdecydowanie, że posuwających się aż do niesprawiedliwości. Ot, uogólniając winy jednostek, wyolbrzymiając je, a dość często także myląc swoje podejrzenia i swoje złośliwe interpretacje z faktami. Myślę – a jakże, też złośliwie –  że dziś być człowiekiem sumienia, stanąć, jak to mówił Jan Paweł II, na swoim Westerplatte, to też bardzo trudne stanięcie w obronie stawianych pod pręgierzem posądzeń, fałszywych oskarżeń, złośliwych interpretacji i temu podobnych. W panującej dziś atmosferze taka postawa to skazanie się na porażkę. Ale w imię uczciwości, w imię wierności sumieniu, tak trzeba. A nie dołączać do chóru nie dbających o fakty oskarżycieli, bo tak można zdobyć popularność.

Zwrócę też uwagę, że bycie człowiekiem sumienia, człowiekiem próbującym obiektywnie patrzyć na dobro i zło, jest czymś bardzo mało znanym poza środowiskiem świadomych swojej wiary chrześcijan. Spora część ludzi za dobre, za moralne, uważa to, co sami sobą prezentują. Tak, właśnie tak uważam, bo dość często to obserwują.  Obiektywna norma dobra i zła dla wielu nie istnieje. Dobre jest to, jak ja bym w danej sytuacji postąpił (czy już postąpiłem). Złe to, czego ja bym nie zrobił (nie zrobiłem). Proszę też zwróci uwagę: właśnie z takiego postawienia spraw bierze się owo nieznośne stwierdzenie, ze katole są be, a niewierzący cacy. Mówię o tych wielu usłyszanych w ciągu mojego życia opiniach, ostatnio bardzo często, że nie chcę być katolikiem, bo chcę być dobrym człowiekiem, a katolicy są zepsuci i źli. Nic sobie z wiary nie robiący, miarą dobra i zła czyniąc swoje własne postępowanie, obiektywnie rzecz biorąc niekoniecznie są lepsi. Są tylko bardziej z siebie zadowoleni. Ale to przecież oczywiste, że nie zrobili nigdy tak, jak sami (by) nie zrobili ;)

Kościół otwarty

No i lekcja dziewiąta... Kościół otwarty. W pełni zgadzam się z postulatem, że taki właśnie powinien być Kościół. Niestety, widzę w tym nie tylko szansę, ale też pewne zagrożenie. Przede wszystkim zaś chyba znam przynajmniej jeden mechanizm sprawiający, że część ludzi Kościoła się zamyka. To krytyka. Często niesprawiedliwa krytyka.

Kościół od lat jest dla niektórych chłopcem do bicia. To źle, tamto niedobrze, a już księża – wszystko co najgorsze. Tłumaczenie, że nie jest się wielbłądem jest męczące. I nic dziwnego, że można w takiej sytuacji stracić cierpliwość i się zamknąć. Znam ten mechanizm z internetowych kontaktów: kiedy tłumaczyłem raz, drugi, trzeci, a znów pojawia się ten sam zarzut, nie mam już ochoty tłumaczyć po raz czwarty. Zwłaszcza gdy podawane przeze mnie fakty czy przytaczane argumenty są ignorowane. Niestety, żeby to wszystko znosić trzeba mieć skórę jak hipopotam. Pół biedy, jeśli zarzuty są całkowicie fałszywe. Gorzej, gdy jest w nich ziarno prawdy, tylko jest to półprawda, ćwierćprawda czy „prawda jednoprocentowa”. Co powiedzieć na przykład na oskarżenie „księża są chciwi” albo „księża to pedofile”? Nic dziwnego, gdy niejeden powie, że dyskutować nie warto. I staje się „Kościołem zamkniętym”.

Niestety, „Kościół otwarty” często w takich razach potakuje oskarżycielom i wzywa do reform (rzadko do nawrócenia). Jest tak otwarty na odmienność, że nie przeszkadza mu nawet to, że te opinie są nieprawdziwe i krzywdzące. Staje po stronie oskarżycieli przeciwko tym, którzy –  nie zawsze oczywiście w sposób szczęśliwy –  próbują bronić, próbują wycieniować zbyt kontrastowy obraz. Mylnie zakładając, że kogokolwiek tym do Kościoła przyciągnie, sprzymierza się z tymi, którzy Kościół atakują. Przykładów takiej otwartości w ostatnich miesiącach i latach mieliśmy aż za wiele.

Jest też w tej postawie coś z manicheizmu: wielkie pragnienie czystości dające przyzwolenie na niszczenie zła wszelkimi, także niemoralnymi sposobami. Odciąć się, pokazać, że jestem lepszy, że jestem przedstawicielem lepszej społeczności. Janowe „jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy”  odsuwane jest w niebyt.

Najgorsze zaś w „Kościele otwartym” bywa to, że w imię prowadzenia dialogu ze światem gotów jest zmieniać to, co jest depozytem wiary, co jest częścią nauczania Kościoła, jego Tradycją. Owszem, bardzo łatwo wchodzi w dialog z modnymi prądami, ale robi to za cenę odrzucenia uznanych prawd. Ot, stosunek do aborcji, do relacji (homo)seksualnych, do kapłaństwa, szerzej, ustroju Kościoła. Służy temu między innymi egzegeza Ewangelii i innych ksiąg Nowego Testamentu tak naciągana, że ich słowa przestają znaczyć co znaczyły dla dziesiątek pokoleń chrześcijan.

Jestem za Kościołem otwartym, ale w ewangelicznym rozumieniu tego słowa. Za taką postawą, jaką w tej kwestii prezentował Jan Paweł II. Owszem, chętnie wchodził w dialog, ale jednocześnie zdecydowanie bronił pryncypiów. Przypomnijmy wydane za jego pontyfikatu Donum vitae czy encykliki Veritatis splendor i Evangelium vitae. To nie było rozmywanie chrześcijańskiej prawdy dla zyskania poklasku nowoczesnego świata. To było odważne, jasne przypomnienie tego, czego od wieków uczy Kościół. I nawet przepraszając za grzechy Kościoła – często te popełnione przed wiekami – święty Jan Paweł Wielki nigdy nie sprawiał wrażenia, że się od tego Kościoła odcina; że dawniej był be, a dopiero teraz jest cacy. Widział grzechy ludzi Kościoła w całej złożoności kontekstu historycznego w którym przyszło im żyć, a te jego przepraszanie dalekie było od potępiania tych, którzy pobłądzili. I to jest prawdziwie Kościół otwarty. Otwarty zarówno na tych, którzy są na zewnątrz, na tych którzy będąc w Kościele chodzą po opłotkach, ale i na tych, którzy mimo upadków wiernie trwają i którym mocno na sercu leży wierność Ewangelii i Kościołowi.

O swoich przemyśleniach dotyczących pozostałych sześciu lekcjach Jana Pawła II według o. Macieja Zięby oczywiście też napisałem. Choć już nie tak obszernie. Nie chcę jednak zamęczać czytelników i resztę opublikuje jutro :)