Jak dzieci, normalnie jak dzieci

Marcin Jakimowicz; GN 51-52/2014

publikacja 16.01.2015 06:00

Dlaczego rozchwytywany kaznodzieja musi się stać jak dziecko? Czego grający potężną, drapieżną muzykę facet może nauczyć się od niemowląt? O Wszechmocnym, który stał się noworodkiem, opowiadają „wilczki dwa”, czyli o. Adam Szustak i Robert „Litza” Friedrich

Jak dzieci, normalnie  jak dzieci Jakub Szymczuk /foto gość

O. Adam Szustak: Jak dzieci, normalnie  jak dzieci

Dlaczego o. Adam Szustak musi stać się jak dziecko, aby wejść do królestwa?

Z jednego powodu. Bo Pan Jezus powiedział, że inaczej się nie da. Tylko dzieci wchodzą do królestwa. W tym cytacie niezwykle ważne jest to: „jeśli się nie odmienicie i nie staniecie się jak dzieci”. Dlaczego mam się odmienić? Bo widocznie Bóg widząc mnie, ma problemy z rozpoznaniem swojego dziecka. Tak bardzo się zmieniłem. Pan Bóg spogląda na nas i widzi, że wszyscy, jak przed Nim stoimy, nie wyglądamy jak Jego dzieci. I to jest stan, który musimy przyjąć: nie jesteśmy tacy, jakimi wymyślił nas Bóg, jakimi mieliśmy być. Dopóki tego nie uznamy, zawsze będziemy w lesie. Zobaczmy, że Jezus zawsze „odkręcał” sytuację zastaną: odmieniał ją. Patrzy w tej chwili na nas i mówi: nie jesteście tacy, jakimi stworzył was mój Ojciec. Musicie się odmienić.

Bo dziecko nie ma żadnych patentów na zasługiwanie na miłość?

Dokładnie! Dziecko nie ma w sobie żadnego pomysłu na to, że mogłoby nie być kochane. Ono wie, że jest kochane, potrafi przyjmować dar. Nie prowadzi handlu zamiennego. Do momentu, gdy nie zrozumiemy, że wszystko, absolutnie wszystko otrzymujemy za darmochę, będziemy siedzieć w czyśćcu albo zamkniemy się na niebo. Ja mam świadomość, że nie ma we mnie żadnego przyczółka dobra, a Bóg i tak mi daje.

Dlatego jako pierwsi ujrzeli Jezusa pasterze? „Pastuchy” wyrzucone na margines społeczeństwa, którzy podobnie jak prostytutki i celnicy nie mogli nawet łożyć na świątynię Pańską?

Zobacz, kogo wybierał Jezus. Mam wrażenie, że On wybierał świadomie tych, o których wiedział, że do niczego się Mu nie przydadzą. Wybierał tych, którzy sami mówili: „Ja się nie nadaję”. I wciąż ich wybiera. Dlaczego? Bo ci ludzie przyjmują za darmochę to, co chce im dać, przyjmują orędzie zbawienia jako dar i nie chcą za niego płacić. Nie mają zresztą czym zapłacić. Nie mają wobec Boga żadnych argumentów. On wybiera właśnie takich ludzi. To łatwy target, by dać im zbawienie. (śmiech) Dlatego Bóg często doprowadza nas do takiego stanu albo dopuszcza do tego. Po to, abyśmy wreszcie mogli przyjąć dar.

Abyśmy zapomnieli o dewizie: „Bóg – handel – ojczyzna” i przestali wyciągać portfele czy skarbczyki z nieodłącznym: „A ile to kosztuje?”.

Niczym nie jesteś w stanie zapłacić za Jego miłość. Niczym. Dzieci świetnie o tym wiedzą.

Gdy dziecko chce lizaka, urządzi w sklepie taką histerię, że matka często skapituluje. Żeby wstydu przy ludziach nie było. Krzyczał kiedyś Ojciec do Boga? Domagał się czegoś?

Ja nie mam przekonania, że Bogu trzeba coś wydzierać, wymuszać coś na Nim. Mam inne doświadczenie: że On mi daje zawsze więcej, niż poproszę, i często zanim Go poproszę. I mój problem polega na tym, że to ja muszę przygotować się na to „więcej”, doskoczyć do rozmiarów Jego pragnień, a nie zmuszać Go do zminimalizowania daru i dostosowania go do moich zachcianek. Powiem szczerze: nie zdarzyło mi się, by On chciał mniej niż ja.

Ziemska relacja dziecko–ojciec jest łatwa z jednego powodu: dziecko widzi tatę, ma go w zasięgu wzroku. Nasz Ojciec niebieski nie ułatwia sytuacji. Czytamy, że Jezus maszerujący po jeziorze, widząc przerażonych uczniów zmagających się z falami… „chciał ich minąć”. Niezła pedagogika.

A dlaczego chciał ich minąć? Wracamy do punktu wyjścia; bo chce czasem doprowadzić nas do sytuacji, gdy zaczniemy bezradnie krzyczeć, staniemy się „potrzebujący Go”. Jestem pewien, że Jezus mija ich, zerkając w ich stronę, patrząc, czy Go zauważają. Gdyby chciał ich minąć, poszedłby sobie inną stroną jeziora, tak, by Go nie dostrzegli. A On maszeruje po falach i zerka: „Halo, jestem. Widzicie mnie?”. I niby chce ich minąć, ale nie chce ich minąć, bo przechodzi tuż obok nich. Lubię opowiadać o Jezusie jako o zalotnej dziewczynie. On często tak właśnie się zachowuje. Z jednej strony jest niedostępna („Zdobądź mnie!”), a z drugiej czekająca na jakiś nasz gest („Dopóki się nie doczekam, nigdzie się stąd nie ruszę!”). Jezus prowokuje nas na każdy możliwy sposób, zaleca się do nas, abyśmy wreszcie zwrócili na Niego uwagę.

Syn mojego redakcyjnego kolegi Franka Kucharczaka dostał lizaka. Biegł, wywalił się i lizak rozsypał się na drobne. Mały zaczął ryczeć. „Nie płacz – uspokajał tata – lizaki nie są najważniejsze na świecie”. „Wiem – wyszlochał chłopak – miłość jest najważniejszaaaaa”. Co z tego, że wiem, że miłość jest najważniejsza, skoro nie mam lizaka? Czy wiedza o tym, że Bóg kocha, do czegokolwiek się przydaje? Dzieci niewiele o Nim wiedzą.

Wiedza w chwili kryzysu do niczego się nie przyda. Chodzi o coś innego; gdy chłoniesz słowo i zanurzasz się w nim, przejmujesz jego sposób myślenia, przesiąkasz nim i gdy przychodzi trudne doświadczenie, jakieś zawirowanie, masz pewną chłonność duszy i łapiesz się na tym, że inaczej reagujesz na to nieszczęście. Lektura Biblii zmienia twoje serce. Dobra Nowina zmienia je i ono zaczyna inaczej reagować. Św. Augustyn mówi, że słowo Boże jest jak strużka, która płynie po skale. Patrzysz na nią: jest malutka, niepozorna, co może zrobić? Nic. A jednak, gdy będzie przez tę skałę płynęła przez dwa lata, to zrobi w niej wyżłobienia, a po piętnastu latach rozsadzi ją na kawałki. Tak działa słowo Boga. Po kilku latach, gdy twoje serce nasiąknie nim, pęknie na dwie części: naturalnie rozdzieli się w nim dobro od zła.

Nie łapie się Ojciec na patentach na zasługiwanie? Na pytaniu: co jeszcze dobrego uczynić, abyś mnie wpuścił? Ile jeszcze konferencji powiedzieć, ile audiobooków nagrać?

Łapię się. Nieustannie. Dlatego Jezus prosi, abym się odmienił. Wytrąca mnie z tego myślenia. Bóg, który nie cierpi grzechu, godzi się na moje grzechy. Dlaczego? Bo wie, że stawiają mnie one w pozycji dziecka: nie mam nic, nie mam żadnych zasług. Jak mi nie dasz, zdechnę z głodu. Dzieci nie wiedzą, że są rzeczy niemo- żliwe. Chcą gwiazdki z nieba. Czytam, że Jezus w Nazarecie „nie mógł zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich”. Kilku uzdrowionych to „żaden cud”? Przecież to średnia statystyka Mszy z modlitwą o uzdrowienie nad Wisłą! Czy tak bardzo ograniczamy Boga, nie wierząc w Jego wszechmoc? Niektórzy mówią, że Pan Jezus przez całe życie nie dokonał niczego nadzwyczajnego, ale zachowywał się tak, jak zachowuje się każdy normalny człowiek, który żyje w stanie łaski. Nie robił rzeczy dla nas nieosiągalnych. Gdybyśmy byli w stanie sprzed grzechu pierworodnego, każdy z nas mógłby robić rzeczy podobne. Grzech zniszczył w nas tę przestrzeń. Jezus dokonujący cudów pokazuje nam, jak wygląda pełnia człowieczeństwa i czym jest prawdziwe dziecięctwo Boże. Patrzy na nas i mówi: „Nie jesteście tacy, jakim stworzył was mój Tata. Zmieniliście się”.

„Stań się tym, kim jesteś – przypomina biskup Grzegorz Ryś. – Stań się dzieckiem Króla”.

Tak! Jesteś stworzony na podobieństwo Ojca, dla którego cuda są normalnością, codziennością. Masz nadprzyrodzoną moc.

Do domów, które nie przyjęły Maryi z Józefem, wchodzą niebawem siepacze Heroda. Czy ten mechanizm sprawdza się w życiu duchowym? W miejsce, które nie przyjmie błogosławieństwa, wsadzi łapska demon?

Demon nie wejdzie od razu z butami, ale na pewno ma stworzoną pewną przestrzeń. Pamiętajmy, że Zły nigdy nie może wejść bez zgody człowieka. Wkurza mnie to tropienie demona na każdym kroku, te wszystkie przestrogi, że jeśli dotkniesz posążka Buddy, na pewno wejdzie do twego domu zło. Pamiętajmy, jak stawiamy akcenty! Zły wejdzie tam, gdzie znajdzie jakąś szczelinę. Jeśli jej nie znajdzie, nie wejdzie. Tam, gdzie panuje królestwo Jezusa, Zły nie ma nic do powiedzenia.

Polacy znają świetnie Trzech Króli – mają wówczas wolne. W Biblii czytamy, że byli to magowie, greckie magoi.

To jedna z moich ulubionych katolickich historii. (śmiech) Po pierwsze nie wiadomo, ilu ich było. Wymyśliliśmy, że trzech, bo przynieśli trzy dary. A na przykład w takim Ortodoksyjnym Kościele Syryjskim obchodzi się święto… 33 magów. Po drugie nie ma żadnych królów, tylko astrologowie, czyli ludzie, którzy czytali w gwiazdach. Słyszałem kiedyś dowcip, że wizyta Trzech Króli to pierwsza w historii zapowiedź komunizmu. Przyszli ze Wschodu, prowadziła ich gwiazda i wszyscy się zlecieli do żłobu. (śmiech) A poważnie: ja uwielbiam Trzech Króli z jednego prostego powodu. Odczytali z konstelacji gwiazd, a może usłyszeli w czasie mistycznego spotkania „z górą” wiadomość o królu. Przeszli pół świata, być może drałowali aż z Babilonu, zrobili kawał drogi, trafili do Betlejem i co zobaczyli? Kobietę, która urodziła dziecko. Najzwyczajniejszą scenkę świata. Najbardziej powszechny obraz, który powtarza się w historii miliardy razy. I ich wielkość polegała na tym, że w tym zwykłym, najnormalniejszym obrazku (mama z synkiem) potrafili zobaczyć Boże objawienie. Rozpoznali w tej scenie Epifanię, czyli objawienie się Boga w ludzkości. Dostrzegli Boga w najnormalniejszej rzeczy na świecie i nie zawiedli się tą zwyczajnością. To dla mnie najważniejsze przesłanie świąt Bożego Narodzenia: Bóg objawia się na najniższym poziomie, w tym wszystkim, co mamy na co dzień. On mówi: jestem obecny we wszystkim, co znacie w życiu.

Dzieci potrafią zachwycić się takimi drobiazgami, bawić się godzinami kartonem czy patykiem. Mały Adaś Szustak podobno uwielbiał jeździć schodami ruchomymi w katowickim Skarbku.

Skąd o tym wiesz? (śmiech) Rzeczywiście, gdy przyjechałem z mamą do Katowic, mogłem z cztery godziny jeździć tymi schodami. W kółko. Może o to właśnie chodzi w tej dziecięcości? O zachwyt drobiazgami, błahostkami?

Robert Friedrich: przepis na tort

Dlaczego Pan Jezus rodzi się w stajni?

Bo gdyby urodził się w pałacu, mogłyby Go zobaczyć jedynie VIP-y. Ja nie załapałbym się na to. Zresztą moje serce częściej przypomina stajnię niż pałac.

Tylko dzieci wchodzą do królestwa. Dlaczego musisz stać się jak dziecko?

W moim wypadku chodzi o totalne zaufanie Panu Bogu. Bez żadnego procentu ufności we własne możliwości. Pamiętam, z jaką ufnością tuliły się do nas nasze małe dzieci, jak podnosiły ręce i domagały się, by je podnieść i przytulić. Czuły się bezpiecznie, ufały nam bezgranicznie, widziały, że chcemy dla nich wyłącznie dobra. Potem wszystko się zmienia, dzieci dojrzewają i nie chcą zbliżyć się do ciebie na krok. Chcą żyć po swojemu, same rozwiązywać problemy. Przestają ci ufać. Jako ojcu trudno mi jest patrzeć na te ich zmagania z odległości: wolałbym je podnieść i przytulić.

Co wtedy robisz? Ta strasznie trudna sytuacja. Dzieci, które chłonęły przez lata opowieści rodziców o Bogu, w pewnym momencie odwracają się i nie chcą już słuchać. Co więcej, odwracają się od Boga, od Kościoła. Wielu rodziców jest wówczas bezradnych…

Właściwie moje dzieci tego czasu dojrzewania i kontestowania rodziców nie przeżywają, odrzucając Boga. Od dwunastego roku każde ma swoją wspólnotę i może w niej dojrzewać, mimo że przechodzą trudne chwile dorastania. A ja muszę pomnożyć cierpliwość razy dwa i przeczekać. Nic innego nie mogę zrobić. Mam córki, które przeszły już ten czas buntu (czekam na trzeciego i czwartego wnuka!), i wiem, że to wszystko mija, uspokaja się. Mamy teraz świetne relacje. Ten czas sprzeciwu, poszukiwania własnej tożsamości jest bardzo ważny. Po latach córki dziękowały nam, że byliśmy wobec nich wymagający. Że musiały wracać do domu przed 22, że nie zostawialiśmy ich samych, że w niektórych sprawach wprowadzaliśmy rygor, jasne zasady. Okazuje się, że dziś są wdzięczne za to, wobec czego jeszcze kilka lat temu ostro się buntowały.

Z dnia na dzień widzę wyraźniej, że największym nowotworem zżerającym naszą wiarę jest chęć nieustannego zasługiwania na miłość. Nie łapiesz się na tym? Wstajesz rano i przyjmujesz, że wszystko jest za darmo?

Coraz częściej czuję się bankrutem. Wiem, że nie mam absolutnie nic do dania. Nie mam czym zapłacić i dlatego załapuję się na gratisy od Pana Boga. Każdego dnia łapię się na tym, że chciałbym dać Mu wiele rzeczy, a nie mam nic. Cokolwiek dobrego udało mi się zrobić, zawsze początkiem była prośba: „Zrób coś, bo ja jestem pusty”. Gdy walczyłem sam, próbowałem zrobić coś o własnych silach, to najczęściej nic z tego dobrego nie wychodziło, a ja byłem totalnie wykończony. Mówię o konkretach: o pisaniu piosenek dla Arki, o komponowaniu dla Luxtorpedy, o byciu mężem, ojcem. Widzę, że gdy dobrze „zrobimy” z żoną jutrznię, to łatwiej nam jest wejść w dzień, znosić swoje słabości. Bez tego startu, jakim jest modlitwa, wszystko jest bardzo, bardzo trudne.

Dzieci są szczere do bólu. Jeśli czegoś chcą – krzyczą. Wykrzyczałeś coś kiedyś Bogu w twarz?

Krzyczałem wówczas, gdy traciłem dziecko. Krzyczałem, gdy żona dwukrotnie poroniła. Pytałem: „Dlaczego?”. Musiałem to robić w samotności, nie przed dziećmi, które pytały: „Dlaczego Pan Bóg dał nam dziecko i nagle je zabrał?”, a nawet mówiły wprost: „Czyli Pan Bóg nie dał nam tego nowego dziecka?”. Gdy zmagałem się z tym pytaniem, odkryłem prawdę, że Bóg dał temu dziecku życie. Odkryłem, że Jego wołanie do ciebie jest zawsze precyzyjne. On zna czas. Nieważne, czy masz osiemdziesiąt lat, czy osiem tygodni, On wie, kiedy cię zawołać. My tego nie rozumiemy, dlatego bardzo cierpimy.

Dzieci nie boją się przyznawania do słabości. Nie wiedzą, że „chłopaki nie płaczą”, i gdy się wywalą, ryczą na całe gardło. W książce „Wilki dwa” przyznałeś się do tego, że zostałeś przeczołgany przez doświadczenie depresji. Nie żałowałeś tego przyznania się do bezradności, słabości, niemocy?

Nie żałowałem, choć nie było to łatwe. Oprócz tego, że dwa razy w tygodniu mam liturgię, chodzę też na terapię. Wiem, czym jest depresja, jak wielkim jest upokorzeniem. Jednym ze sposobów wyłażenia z tego głębokiego dołka było zaprzyjaźnienie się z depresją, poznanie jej i powiedzenie: „Słuchaj, kochana, nie wpuszczam cię na mój teren”.

Dzieci mają ogromną łatwość przebaczania, nie pielęgnują zranień. „To głupek, nienawidzę go” – mówią o jakimś kumplu, a pięć minut później bawią się już z nim na podwórku. Uczyłeś się tego od nich?

Wiele małżeństw po takich kłótniach, jakie my mamy, byłoby już dawno po rozwodzie. (śmiech) U nas w domu nie ma cichych dni. Jest ostro, ale chcemy sobie jak najszybciej przebaczyć. Rano awantura, a wieczorem idziemy do kina. I tak od 26 lat. Trzyma nas to, że wiemy z Dobrochną, że bardzo się kochamy i będziemy ze sobą aż do samego końca, a to, że intensywnie przeżywamy tę miłość, to już taki nasz urok. (śmiech) Jesteśmy wobec siebie bardzo szczerzy. Jak przyjaciele, którzy nie muszą niczego udawać i owijać w bawełnę i mogą powiedzieć sobie prawdę w cztery oczy. Widzę po latach, że owoce tego są bardzo dobre…

Nie przeraża cię to, jak wiele wiesz o Bogu? Setki książek, rekolekcji, homilii, konferencji, ewangelizacji…

Ja mam świadomość, że wiem o Nim coraz mniej. Naprawdę. Teorii znam dużo, tylko że… rzadko stosuję je w życiu. Sam przepis na tort nie wystarcza. Co z tego, że znam świetny przepis, jak siedzę nad pustym talerzem? Czasami ten tort pojawia się na talerzu jako gratis od Pana Boga, i wtedy mogę się nim delektować.

Dominikanin Adam Szustak i Robert Friedrich są autorami książki „Wilki dwa” wydanej przez krakowski Znak.

TAGI: