Mój kochany promotor

Andrzej Macura

publikacja 19.11.2012 15:05

„Mam nadzieję, że będę odchodził jako teolog Kościoła katolickiego, a nie jako ideolog” – pisał kiedyś. Myślę, że mu się udało.

ks. prof. Józef Kudasiewicz www.diecezja.kielce.pl ks. prof. Józef Kudasiewicz
Kiedy nadchodzi czas mojego ostatniego „Nunc dimittis Domine servum tuum in pace” mam nadzieję, że będę odchodził jako teolog Kościoła katolickiego, a nie jako ideolog. Jako teolog, który chciał być otwarty na żywą Tradycję ewangeliczną i na Tradycję kościelną przez duże „T”, ale również na problemy dzisiejszego człowieka.

Zmarł ks. profesor Józef Kudasiewicz.  Przeglądam zamieszczone w Internecie informacje o jego śmierci i... Kompletna porażka.  Właściwie same oficjałki. Urodził się, studiował,  wielki profesor, biblista i tyle. Najczęściej nawet słowa o jego dziełach nie mówiąc już o wspomnieniu go jako człowieka. Smutno tak jakoś. Myślę, że zasłużył na znacznie więcej. Biblista napisałby pewnie, że do narracji o nim trzeba by użyć innego gatunku literackiego. Bo był naprawdę niezwykłym człowiekiem. Ci którzy go trochę bliżej poznali wiedzą, że nie ma w tym cienia przesady. Jako jego dawny uczeń, chciałbym przedstawić go trochę inaczej. Tak bardziej po ludzku. Będzie to opowieść dotykająca pewnie często tylko marginaliów i dość osobista. Bo nie mogę powiedzieć, że go poznałem. Ja go po prostu spotkałem.

Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia przyszedłem na KUL, nazwisko Kudasiewicz nie było mi obce. Któż z interesujących się Biblią nie miał w ręku jego książki „Biblia – historia – nauka”, w której polemizował z czytającymi Pismo Święte z pozycji laickich? Wydawał mi się jednak wtedy bardziej popularyzatorem niż naukowcem. Język stosunkowo prosty, wywody jasne, a wszystko pisane z ogniem polemisty. Przeciwieństwo stylu naukowych komentarzy. Jako przyjęty na czwarty rok „spadochroniarz” musiałem się spieszyć z wyborem naukowego seminarium. Z racji wcześniejszych zainteresowań najprostszym wyborem wydawał się Stary Testament. Jedna wizyta na seminarium u ks. profesora Homerskiego wystarczyła jednak by zrozumieć, że idąc tą drogą mam małą szansę, by skończyć studia w terminie. Ks. Franciszek Szulc – ówczesny wykładowca dogmatyki i wielki przyjaciel studentów – poradził ks. Kudasiewicza. To była bardzo dobra rada.

Od pierwszego spotkania ks. Kudasiewicz zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Z dobrotliwym wyrazem twarzy, uśmiechnięty, potrafił z pasją przedstawiać sprawy tak z pozoru nieciekawe, jak struktura literacka sądu Jezusa przed Piłatem w Ewangelii Jana.  W dodatku okazał się człowiekiem bardzo konkretnym. Bez ceregieli zaakceptował mój pomysł na temat pracy magisterskiej.

Ale prawdziwe zaskoczenie przyszło na wykładach monograficznych. Temat „Pneumatologia św. Jana” (Duch Święty w jego badaniach biblijnych zajmował ważne miejsce) brzmi może koszmarnie, ale omawiany przez ks. Kudasiewicza stawał się arcyciekawy. Opowiadał z pasją wykazując się przy okazji niezwykłą erudycją i przenikliwością w formułowaniu własnych opinii. Pochłonięty wykładem potrafił zapomnieć, że ma ręce umazane kredą i siadając na krześle brudził sutannę. Wtedy po wykładzie poważniejsi studenci i profesor, który miał zajęcia po nim, pomagali mu usunąć co bardziej widoczne ślady. A on przyjmował ich starania bez zakłopotania, jakby umazanie sutanny kredą należało wręcz do profesorskiego obowiązku.

Jego wykłady nie były tylko podawaniem suchych teorii. Zacięcie pastoralisty kazało mu często odnosić teoretyczne tezy do praktyki życia w Kościele. Szczególnie często –  z powodu tematu – odnosił się do problemu ruchu charyzmatycznego, a z racji składu słuchających go  – do problemów życia zakonnego (z naciskiem na zakony żeńskie). Najbardziej zadziwiało, że potrafił krytykować nie tylko z wielką kulturą, ale też z niekłamaną życzliwością wobec tych nie wymienionych z imienia, którym niby przykładał. Porównanie do dobrego ojca nie byłoby tu odpowiednie. Był raczej jak dziadek wobec niesfornych wnuków.

Ale było w nim też coś z dobrego ojca. Wiele razy, gdy opowiadałem o swoich wykładowcach z Lublina, studenci z innych uczelni nie mogli się na dziwić, że profesorowie mogą być tak życzliwi i mieć dla studentów tyle czasu. A ksiądz Kudasiewicz  należał właśnie do tych, którym nie wystarczała zwykła praca naukowa. Był dla „swoich studentów” wychowawcą. Mimo że nie był już młodzieniaszkiem, potrafił zabrać nas w swoje ukochane Góry Świętokrzyskie i wędrować z nami na Łysicę. Góry nie były dla mnie nowością, a te nie mogły mnie zachwycić wysokością. Ale atmosfera wędrówki i wieczornych rozmów na kwaterach to coś, co zawsze zostawia dobry ślad w ludzkich sercach. I ksiądz Kudasiewicz to rozumiał. Nie tylko wpływał na nasze umysłu, ale starał się dostarczyć nam okazji, byśmy ukształtowali też swoje serca.

Najważniejszym jednak śladem, który ks. Kudasiewicz zostawił w moim życiu, było to wszystko, co związane było z pisaniem pracy magisterskiej. A zajmowałem się fragmentem z Ewangelii św. Marka. Do dziś pamiętam, co napisał w „Ewangeliach Synoptycznych dzisiaj”, gdy rozważał zagadnienie struktury tej Ewangelii; że tylko z pozoru jest to Ewangelia chaotyczna, że Marek starał się tak ułożyć fakty, by mówiły same za siebie. Po latach ułożenie wydarzeń w tej czy innej kolejności ciągle potrafi odsłonić przede mną nowe treści. A jednocześnie wpłynęło też w jakiś sposób na to, jak sam piszę. Też, stosunkowo często, wolę by przemawiały fakty, nie moje opinie. Jednak chyba jeszcze ważniejsze było to, jak Profesor podchodził  do moich „magisterskich” pomysłów.

Jedną z części pracy egzegetycznej  jest zawsze tzw. krytyka tekstu. Trzeba zajrzeć do wydań źródłowych i sprawdzić, czy rękopisy nie zawierają jakichś ciekawych wariantów. W gąszczu różnych znaczków i literek, które oznaczają takie czy inne rękopisy, łatwo się pogubić. Dlatego ks. Kudasiewicz zawsze swoim studentom w tym pomagał. Trzeba było przyjść i razem z nim przebrnąć przez problem. Korzystał zazwyczaj ze starego wydania Merka. Ja na rozmowę przygotowywałem się z nieco nowszego (wtedy) wydania. W jednym miejscu specjaliści się różnili. Zacząłem mocno obstawać przy „mojej wersji” przytaczając ten i ów argument. Profesor mało nie podskoczył z radości. Był przeszczęśliwy, że student nie przyjmuje jak baran tego, co mu powiedziano, ale stara się myśleć samodzielnie. Oczywiście pozwolił mi zostać przy swoim.

O tym, że szanowny Ksiądz Profesor ma duszę bezinteresownie zachwyconego mądrością dziecka, przekonałem się także tuż po obronie. Komisja, przed którą przyszło mi stawać, była jak na skromnego studenta arcypoważna. Przyszło mi bronić tez zawartych w magisterce między innymi przed samym księdzem profesorem Ryszardem Rubinkiewiczem. Z początku peszyłem się, kiedy profesor podał w wątpliwość jedną czy drugą myśl z mojej pracy powołując się na jakiegoś francuskiego  biblistę i jedynie nieśmiało konludowałem, że za takim a takim autorem niemieckim przyjąłem inne rozwiązanie. Gdy padł trzeci zarzut nie wytrzymałem i zacząłem bronić się naprawdę. Egzaminatorom – ku mojemu zdumieniu – wyraźnie poprawiły się humory. Dyskusję skończyli rozważaniami na temat tego, czy przy pisaniu swoich prac więcej wina piją Włosi, czy Francuzi. Po obronie ks. Kudasiewicz śmiał się i nie krył zadowolenia. Bardzo mu się podobało, że student mężnie stanął do dysputy z uznanymi sławami. Przecież – co tu ukrywać – w wąskiej dziedziny tej jednej perykopy, byłem jednak specjalistą.

Początek wolnej Polski nie był dobrym czasem na kontynuowanie studiów. Zwłaszcza tak daleko od miejsca, gdzie na co dzień mieszkałem. Tym bardziej że parę dni po obronie zostałem mężem swojej żony. A wykwalifikowanych katechetów brakowało. Bliżej był Kraków. Księdza Profesora Kudasiewicza spotkałem dopiero parę lat później, gdy obchodził jubileusz swojej pracy naukowej. Bardzo zdziwiłem się, że mnie pamiętał. Tym bardziej gdy dowiedziawszy się że nie całkiem porzuciłem studia  nad Ewangelią Marka, po krótkim namyśle naprędce podsunął mi kilka ciekawych myśli dotyczących koncepcji tegoż Ewangelisty. A potem...

Po spotkaniu ze swoimi studentami w dzień „jubileuszu dla studentów” chciał jeszcze z Lublina dostać się do swoich Kijów (od Kije, nie Kijowa ;-)). Byliśmy z moją żoną Wiesią, jedynymi udającymi się tego wieczora w tym kierunku. Maluch nie był zbyt dobrym środkiem lokomocji, ale księdzu profesorowi to nie przeszkadzało.

Z początku rozmowa była dość… ostrożna. Ksiądz profesor chyba nie chciał być niegrzeczny i delikatnie sondował nasze poglądy na temat tego, co działo się w tamtym czasie w Polsce. I bardzo się ucieszył, gdy odkrył, że myślimy podobnie.  My też uważaliśmy, że krzyża nie można używać w charakterze maczugi wobec tych, którzy myślą inaczej. Ciekawą rozmowę zakłócił niespodziewany opad śniegu. „Może za Wisłą się pogoda zmieni. Za Wisłą często pogoda jest inna – stwierdził ksiądz Kudasiewicz”. I miał rację.

Za Wisłą była już regularna zima. Jechaliśmy po zupełnie nieodśnieżonej trasie z prędkością nie większą niż 20 km/h. Droga ciągnęła się niemiłosiernie. Samochód tańczył, ale na szczęście przed większym poślizgiem chronił go wysoki śnieg, Boża Opatrzność i pewnie modlitwy ks. Profesora. Do Kielc dotarliśmy po pięciu godzinach, po północy. Uparliśmy się, że pojedziemy dalej, a on uparł się, że jeśli już nie chcemy nocować w seminarium, to przynajmniej musimy się napić herbaty. Oczywiście nie wypuścił nas z niczym. Zakłopotanym wręczył nam drewnianą  figurkę Jezusa frasobliwego Przecież być chrześcijaninem to dzielić się z innymi. Nie tylko słowem, ale i sercem. Dziś ta rzeźba jest jedną z najcenniejszych pamiątek w naszym domu…

Jest na pewno wielu ludzi, którzy znali ks. profesora Józefa Kudasiewicza znacznie lepiej ode mnie. Ja go w życiu tylko spotkałem. Tym, którzy chcieliby poznać go bliżej, polecam lekturę książki, o której dotąd nie wspomniałem: „Matka Odkupiciela”. Mam wrażenie, że w tej książce jak żadnej innej widać, kim był: świetnym teologiem, błyskotliwym polemistą, a jednocześnie człowiekiem, który nie tracąc nic ze swojej wielkiej dobroci miał odwagę stanąć na przekór utartym przekonaniom i bezmyślnie powtarzanym opiniom. Nawet jeśli musiał komuś się narazić.

***

W archiwum miesięcznika Znak  z 2003 roku znalazłem wypowiedź księdza profesora Józefa Kudasiewicza, w której odpowiadał na pytanie w ankiecie „Czym jest teologia, która uprawiam?”. Myślę, że ten jego tekst, choć powstał dobrych kilka lat przed jego śmiercią, jest nie tylko doskonałym podsumowanie jego widzenia świata i teologii, ale też swoistym testamentem, który nam zostawił. Nie zastąpi to lektury jego książek, ale pomoże zobaczyć, kim był. Jego wypowiedź na łamach Znaku, sądząc z tego co o nim dotąd napisano w internecie, jest już mocno zapomniana. Pozwolę więc sobie przytoczyć ją tu w całości.

Niedawno obchodziłem pięćdziesięciolecie kapłaństwa i czterdziestopięciolecie pracy naukowej. To najwyższy czas, żeby sobie odpowiedzieć, jaką teologię uprawiam. A nawet mam prawo powiedzieć to w czasie przeszłym: jaką teologię uprawiałem lub chciałem uprawiać?

Na moje rozumienie teologii i na sposób jej uprawiania wielki wpływ wywarły studia w Biblicum w Rzymie i wieloletnie (trwające od 1965 roku) prace nad Ewangeliami synoptycznymi. Badanie tych Ewangelii metodą Redaktionsgeschichte ukazało mi, że ewangeliści nie byli kompilatorami słów i czynów Jezusa, lecz prawdziwymi pisarzami i teologami. Mieli oni swoje własne tematy teologiczne; byli wierni tradycji słów i czynów Jezusa, ale ich mechanicznie nie powtarzali, lecz interpretowali w świetle wydarzenia paschalnego i Ducha Prawdy. Adresowali je do swych Kościołów, odpowiadając na ich problemy, korygując błędne postawy.

Do uprawiania teologii na wzór ewangelistów konieczne są zatem trzy elementy: teolog-pisarz, człowiek wiary; wierność słowom i czynom Pana oraz adresat – żywa wspólnota Kościoła. Taką teologię pragnąłem uprawiać: wierną Ewangelii, słowom i czynom Pana, przekazywanym przez tradycję Kościoła, i wierną człowiekowi, który pyta, szuka, błądzi. Czy mi się to udało? Nie wiem...

Wnet się spostrzegłem, że uprawianie takiej teologii jest bardzo trudne. Narażona jest ona na tradycjonalizm, to jest na niebezpieczeństwo zamknięcia się na to, co nowe, i zasklepienia się w przeszłości. (Klasycznym tego przykładem są lefebryści: nie przyjęli Vaticanum II i zasklepili się w przeszłej tradycji; wyłączyli się z żywego nurtu tradycji, który płynie od Pana). Natomiast otwarcie na świat, na żywego człowieka, grozi zeświecczeniem, przesadnym krytycyzmem, a nawet populizmem i permisywizmem. A często zupełną erozją tego, co autentycznie chrześcijańskie, i postulowaniem zmiany Tradycji apostolskiej.

W związku z tym w Kościele zawsze istnieje polaryzacja między tradycją a współczesnością. Zwolennicy tych tendencji łączą się często w pewne wspólnoty religijno-społeczne, a nawet religijno-narodowe. Ta polaryzacja istnieje również i u nas. Można ją umownie nazwać prawicą i lewicą, „fundamentalizmem” i „postępem”. Prawica zwykle jest bardziej fanatyczna: w jednej ręce trzyma figurkę Matki Bożej, drugą rękę ma po bolszewicku zaciśniętą w pięść i zwróconą przeciw inaczej myślącym braciom w wierze (używając nomenklatury ks. Tischnera, można by powiedzieć: christianus sovieticus). Często miesza to, bo Boskie, z tym, co cesarskie; skłania się ku rozwiązaniom fundamentalistycznym i nacjonalistycznym, jak sfrustrowani uczniowie z Emaus.

Lewica jest oświecona i bardziej kosmopolityczna niż nacjonalistyczna. Wobec Kościoła jest ona wymagająca i krytyczna. Opowiada się często za rozwiązaniami liberalnymi i radykalnymi. Ta polaryzacja widoczna jest gołym okiem – wierni mogą wybierać. Jakie zadanie ma w tym kontekście teolog? Czy on też powinien się „podłączyć” pod prawicę lub lewicę?

Z tym problemem mierzę się przez ponad czterdzieści lat pracy teologicznej. Były różne oferty,propozycje i możliwości. A w czasach komunistycznego totalitaryzmu – nawet naciski. Po latach doświadczeń jestem głęboko przekonany, że teolog katolicki nie powinien wchodzić w układy ani z prawicą, ani z lewicą. Powinien zachowywać postawę Pawła: „Jestem przecież dłużnikiem tak Greków, jak i barbarzyńców, tak uczonych, jak i niewykształconych. Przeto, co do mnie, gotów jestem głosić Ewangelię i wam, mieszkańcom Rzymu” (Rz 1, 14n.).

Teolog powinien pracować na przecięciu różnych opcji w Kościele: być odpowiedzialnym interpretatorem tradycji ewangelicznej, a równocześnie pozostawać otwartym na problemy tego świata. W tak widzianej roli teologa utwierdził mnie Sobór Watykański II, a zwłaszcza jego dwie konstytucje: „O Bożym Objawieniu” (Dei Verbum) i „O Kościele w świecie współczesnym” (Gaudium et spes). To były moje podręczniki metodologii uprawiania dzisiaj teologii biblijnej.

Pierwszy dokument uczył mnie rozumienia i znaczenia słowa Bożego i Tradycji, drugi natomiast otwierał mi oczy na współczesny świat: na cały świat, a nie tylko na lewicę, prawicę czy centrum; na „Greków” i „barbarzyńców”, „Żydów i pogan”. Teolog katolicki winien być teologiem całego Kościoła, wszystkich w Kościele, a nie tylko elity lub grupy. Jego „partią” jest cały Kościół, a opcją – wszyscy ludzie. Wzorem takiego teologa jest dla mnie Jan Paweł II.

Teolog jednej opcji ogranicza swe oddziaływanie do pewnej tylko grupy społecznej; inne go odtrącają lub ignorują. Staje się wówczas znakiem podziału i, wcześniej czy później, z teologa przekształca się w ideologa (obserwuję to w twórczości niektórych polskich autorów). Traci wolność, a przecież powinien być człowiekiem wolnym – sługą całego świętego i apostolskiego Kościoła, a nie tylko reprezentantem pewnej opcji społeczno-religijnej czy polityczno-religijnej. Dlatego tak bliski był mi tekst przysłany na Kongres Kultury Chrześcijańskiej w Lublinie przez Siergieja Awierincewa: Przyjąć Boże przesłanie dzisiaj: ponad fundamentalizmami i liberalizmami. Żeby współczesny człowiek mógł dzisiaj przyjąć Boże orędzie, muszą być również ci, którzy je przekazują. To zadanie teologów, którzy także powinni umieć wznieść się ponad mające wiele twarzy fundamentalizmy i ponad kuszące postępem i nowoczesnością liberalizmy.

Uprawianie takiej teologii nie przynosi popularności i aplauzu: gorszy fundamentalistów i obraża liberałów. Taki teolog zdany jest na samotność. Trzeba być wówczas przygotowanym nie tylko na krytykę, ale i na administracyjne represje. Za polemikę z marksistowskimi religioznawcami nie mogłem wyjechać przez wiele lat za granicę. A moją książkę Matka Odkupiciela (1991) zaskarżono do Kongregacji Nauki Wiary. Oczywiście bez żadnych konsekwencji prawnych. Ot, taki wybryk ludzi myślących fundamentalistycznie.

Ponad czterdzieści lat próbowałem nieudolnie uprawiać taką teologię i egzegezę: wierną Tradycji biblijnej i kościelnej oraz otwartą na człowieka – tego z centrum, z prawej i lewej strony, otwartą na owieczki i ich pasterzy. Nawiasem mówiąc, jeden z polskich pasterzy, czytając moją książkę o Duchu Świętym, powiedział, że w wielu miejscach czuł się tak, jakby go ktoś uderzył w twarz. Mimo to książka ta już nie została zaskarżona, a jej autora powołano do Komisji Nauki Wiary przy Episkopacie Polski. Czytelnicy, duchowni i świeccy, wyczuli, że niektóre mocne słowa nie mają źródła w złośliwości autora, lecz są odkryciem radykalnego przesłania Bożego zawartego w Piśmie Świętym. Konfrontacja tego orędzia z życiem budzi często Boży gniew. Teologia musi się stawać krytyczna i profetyczna. Jeżeli pisze się teologię nie na półkę, ale do żywych ludzi i z pozycji wiary, to musi ona niekiedy zaiskrzyć się Bożym gniewem. W świetle słowa Bożego widzi się lepiej.

Gdy moja wielka przygoda ze słowem Bożym zbliża się ku końcowi, cieszę się, że tak właśnie było postrzegane moje pisanie: jako adresowane do wszystkich. Myślę, że dlatego moje artykuły i książki od czasu do czasu były drukowane w „Znaku” i „Więzi”. Ale również sporadycznie w Radiu Maryja można było usłyszeć fragmenty mojej książki Matka Odkupiciela, pieczołowicie wyselekcjonowane przez Ojca Jana. A swoje teksty drukowałem nie tylko w „Gościu Niedzielnym”, ale i w „Niedzieli”. Teologia bowiem powinna być w Kościele ponad podziałami: winna nawracać, łączyć, oświecać, wychowywać, a nie jątrzyć i dzielić. Nie mamy prawa mówić o ekumenizmie, jeśli wcześniej nie zrobimy porządku we własnym domu. Jest nieporozumieniem łączenie różnych Kościołów, a dzielenie i ranienie własnego. To rodzaj teologicznej schizofrenii.

Kiedy nadchodzi czas mojego ostatniego „Nunc dimittis Domine servum tuum in pace...” („Teraz, o Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju...”), mam nadzieję, że będę odchodził jako teolog Kościoła katolickiego, a nie jako ideolog. Jako teolog, który chciał być otwarty na żywą Tradycję ewangeliczną i na Tradycję kościelną przez duże „T”, ale również na problemy dzisiejszego człowieka. Może to zabrzmi staroświecko, ale chcę zakończyć moją wypowiedź fragmentem artykułu kardynała Yves’a Congara: Dlaczego kocham Kościół?

Przede wszystkim dlatego – mówi Congar – że jest moją matką, ogniskiem rodzinnym i ojczyzną mojego duchowego bytu. Często zadawałem sobie pytanie, czym byłaby moja wiara i czym byłaby moja modlitwa, gdyby ograniczała się jedynie do tego, co pochodzi ze mnie”. Od siebie dodam: Czym byłaby moja teologia, moje pisanie, gdyby się ograniczało do tego, co pochodzi tylko ode mnie? Jeżeli napisałem coś sensownego, to tylko dzięki wierności Tradycji biblijnej, której pieczołowicie strzeże moja Matka-Kościół.

Źrodło: www.miesiecznik.znak.com.pl/archiwumcyfrowe/x00s/2003/577.pdf