Skończyła sto lat. A jej życie to piękna opowieść o odwadze, harcie ducha i życzliwości wobec każdego człowieka.
Siostra Walentyna Obszyńska, zmartwychwstanka z Mocarzewa, 20 kwietnia skończyła sto lat. – Kiedyś, gdy byłam młoda, myślałam, że może dożyję… 75 lat. To najwyżej. Pan Bóg jednak ma swoje drogi i prowadzi nimi zaskakująco, bardzo zaskakująco, ale zawsze trafnie – uśmiecha się stulatka. Mimo wieku dziarska i sprawna. Czyta bez okularów, a w oczach ma ciepło i życzliwość. W sercu i pamięci – historię swojego długiego i pięknego życia.
Dom i wojna
– Dwie wojny przeżyłam, ale z wszystkiego wyszłam szczęśliwie. Kule leciały, pociski leciały, a mnie nie dosięgły. Bogu dziękować, dożyłam – uśmiecha się. – Bo za wszystko Bogu trzeba dziękować. I ci starsi, i młodzi.
Urodziła się, jako dziewiąte dziecko, niedaleko Gostynina. Rodzina wierząca, dbająca, kochająca. – Rodziców miałam wspaniałych, ani razu nie słyszałam, żeby się pokłócili. Wspólnie modliliśmy się, mama prowadziła Różaniec. Pamiętam, gdy odmawialiśmy tajemnice bolesne, ja płakałam... bo Jezus tak cierpiał. A mama przytulała i mówiła, że On cierpiał, żeby zmartwychwstać i nas zbawić. Teraz raduje się w niebie. Tamte modlitwy i czas, tamte rozważania to był początek mojego powołania… – opowiada s. Walentyna. – A u nas w domu było tak jak tutaj, w Mocarzewie. Tylko rzeczka płynęła, czysta woda i można się było kąpać – wspomina.
Jeszcze przed drugą wojną światową młoda Wala zaczęła przygotowywać się do wstąpienia do klasztoru. Wybrała siostry pasjonistki. Wcześniej jednak nauczyła się zawodu – wspaniale szyła. I już jako krawcowa miała wstąpić do zgromadzenia, lecz wybuchła wojna... – Straszny czas. Most na Wiśle zniszczyli. Nie mogłam się przedostać z Gostynina do Płocka. O pójściu do zakonu musiałam przynajmniej na jakiś czas zapomnieć – wspomina. – Potem okazało się, że ten zerwany most to może i mnie życie uratował, bo niedługo później w Płocku wielu księży Niemcy zabijali, i wiele zakonnic...
Młodej Wali udało się przedostać do Radości pod Warszawę. Uniknęła dzięki temu zesłania na przymusowe roboty. W Radości pomagała bratowej przy dzieciach – jej starszy brat był w niemieckim oflagu. I to w Radości Wala po raz pierwszy zaczęła ludziom pomagać jako pielęgniarka, czy raczej sanitariuszka. – Tam niedaleko żył lekarz, dobry człowiek. Oddał swój dom, parter, dla rannych żołnierzy. Wtedy, w 1942 roku, przeszłam po kryjomu kurs sanitarny w AK, umiałam dawać zastrzyki, opatrunki robić. Wiedzieliśmy, że szykuje się powstanie w Warszawie, szykowałam się i ja do niego. Pracowałam w szpitalu polowym w Falenicy.
Siostra wspomina też sytuacje, gdy trzeba było w konspiracji ratować rannych partyzantów. Kiedyś, pod osłoną nocy, przedzierały się z inną sanitariuszką do ciężko rannych. – Świecił księżyc, powoli szłyśmy lasem. Wpuścili nas do nieznanego domu, gdy partyzant wypowiedział hasło… Jeden ranny miał rękę złamaną. Unieruchomiłam. Ale drugi miał straszny krwotok. Moja koleżanka… zemdlała. Ja robiłam, co mogłam, by pomóc. Byłam twarda. Ale i tak lekarz był potrzebny, bo stan poważny.
Do powstania w końcu nie poszła, bo nie zdążyła przedostać się przez Wisłę. Potem spadła na nią śmierć siostry. Trzeba było się jej dziećmi, sierotami, zająć. – Zajmowałam się. Siostrzenicę w końcu wzięłam do siebie. Też została pielęgniarką. Przez lata pracowałyśmy potem ramię w ramię.
Szpitalne życie
Niemcy odeszli, przyszli Sowieci. Zostali komuniści. Pani Wala skończyła szkołę pielęgniarską. – Pracowałam też wiele lat jako laborantka. Nawet i w nocy wołali mnie, gdy trzeba było szybko coś zbadać, ludziom swoją krew oddać, przetoczyć – ode mnie wprost dla potrzebującego. Pamiętam, takie to były czasy.
Popołudniami była świecką apostołką wśród chorych. Chodziła modlić się do kaplicy i od sali do sali, do ludzi… – Chorzy czuli, że jestem dla nich nie tylko pielęgniarką. Garnęli się wierzący. Prosili o modlitwę, o spowiedź – wtedy szybko wołałam księdza. Czasem też, gdy wiedziałam, że ktoś umiera niepojednany z Bogiem, delikatnie prosiłam o zastanowienie. Często niemal na sam koniec prosił o sakramenty. Wtedy dawałam znać księdzu. Na motorze przyjeżdżał.
A bywało tak, że i sama pani Walentyna sakramentu udzielała, gdy maleństwo rodziło się i widać było, że nie przeżyje. Chrzciła z wody, pocieszała matkę, modliła się. Apostolstwo w trudnych czasach szalejącego komunizmu. Po przeszkoleniu w Warszawie, na zaproszenie płockiej kurii, pani Walentyna stała się też doradczynią życia rodzinnego. Za swą działalność wielokrotnie była szykanowana i wzywana do siedziby UB. – Kończyło się na pogróżkach – z błyskiem w oku wspomina. – Z pracy w szpitalu mnie nie zwolnili.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).