70 lat temu abp Antoni Julian Nowowiejski i bp Leon Wetmański zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego w Działdowie. Tam w tragiczny sposób dopełniło się ich życie. Jednak wszystko zaczęło się w Słupnie pod Płockiem w 1940 roku.
Miejscowość leżąca na trasie do Wyszogrodu była miejscem smutnych wojennych wydarzeń. Tu 28 lutego 1940 r. przywieziono i osadzono pod strażą w budynku szkoły abp. Antoniego Juliana Nowowiejskiego oraz jego biskupa pomocniczego Leona Wetmańskiego.
Rok aresztu
Internowanie w Słupnie biskupów z Płocka trwało przeszło rok. Przyszedł jednak czas, aby zgodnie z poleceniami Hitlera przystąpić do likwidowania polskiej warstwy kierowniczej, osadzając w obozach śmierci między innymi wielu duchownych. Tym momentem dla biskupów i księży tam przebywających była noc z 6 na 7 marca 1941 r. W Słupnie w tym czasie, oprócz abp. Nowowiejskiego i bp. Wetmańskiego, znajdowały się osoby, które podzieliły los internowanych: ks. Adam Zaleski, profesor seminarium duchownego, pełniący obowiązki kapelana arcybiskupa, ks. Stanisław Nasiłowski, proboszcz w Słupnie, ks. Stefan Caban, neoprezbiter – wikariusz parafi i Słupno, oraz cztery siostry zakonne – trzy pasjonistki: s. Honorata Helena Kwiatkowska, s. Zyta Cecylia Filipkowska i s. Domicella Kazimiera Załuska, które prowadziły gospodarstwo, oraz s. Cecylia Górzyńska ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, pielęgniarka. Do tej płockiej grupki należał także lokaj arcybiskupa Bolesław Kwiatkowski.
Na kilka dni przed aresztowaniem i wywiezieniem internowanych władze niemieckie dokonały szczegółowego spisu całej „kolonii płockiej”. Był to znak, że mogą nastąpić dalsze działania, co niebawem się stało. Pisemną relację o tych wydarzeniach złożyła 4 lutego 1945 r. na ręce ks. Wacława Jezuska, kanclerza kurii płockiej, s. Cecylia Górzyńska, pielęgniarka, czuwająca nad stanem zdrowia księdza arcybiskupa.
Z pamięci świadka
„O godz. 1 min. 30 w nocy z 6 na 7 marca zaczęli silnie szturmować – relacjonowała s. Cecylia Górzyńska. – Lokaj wylękniony na hałaśliwe dobijanie się w tej chwili nie otworzył drzwi; wyważyli sami i kilku gestapowców wraz ze swoimi pomocnikami, urodzonymi i wychowanymi na polskiej ziemi, wtargnęli do mieszkania, rozkazując i krzycząc, żeby się spieszyć, gdyż za 15 minut mają rozkazu. Radzili by wziąć zmianę bielizny dla ks. arcybiskupa.
(…) Ks. arcybiskup przemęczony tym wszystkim, co się działo, zapytał z żywością i energią: »Co ty chcesz ode mnie?«. Na to ten szubrawiec skierował lufę karabinu w stronę arcybiskupa. Zrobiło się zamieszanie, krzyk i arcybiskupa odciągnięto. Ks. arcybiskup powiedział: »Ja jestem stary, mam 84 lata i chory, co wy ode mnie chcecie?«. Odpowiedział ten sam: »Nam starość nie przeszkadza«. Gdy ks. arcybiskup był gotowy do wyjazdu, przyszli: ks. biskup sufragan Wetmański z ks. Zaleskim i ks. kan. Zaleski do s. Cecylii powiedział: »Moglibyśmy jeszcze zwiać z ks. biskupem, możliwość by jeszcze była, lecz nie zrobiliśmy tego dla ks. Arcybiskupa, do końca dotrwamy razem, niech się dzieje wola Boża«. Trzy furmanki były gotowe, ciemno, dżdżysto, wejście niewygodne, księża wsadzili ks. arcybiskupa, sami powsiadali w skupieniu i ciszy jechali dokonać swej ofiary. (…)
Zawieziono wszystkich do Borowiczek do jakiegoś lokalu, gdzie było już moc ludzi, wielka ciasnota i ciemność. Na barłogu słomy siedział ks. Skierkowski. Jak zobaczył ks. arcybiskupa, w tej chwili przybiegł i poprosił na to nędzne jedyne miejsce do siedzenia ks. arcybiskupa. Niemców wszędzie było pełno, krzyk, hałasy ich nie ustawały, a zaduch był nieznośny. Po godzinie takiego „świetnego wypoczynku” znowu rozkaz wsiadania na wozy. Ks. arcybiskupa umęczonego wsadzono znowu na wóz i zawieziono wszystkich wraz z ks. Skierkowskim do Imielnicy, przed kościół. Tam lokaja ks. arcybiskupa zwolniono, wyczytano Bolesławowi Kwiatkowskiemu zwolnienie, żeby wrócił do Słupna i pilnował rzeczy ks. arcybiskupa. (…)
Jakiś staruszek z uwięzionych przyczołgał się do stóp ks. arcybiskupa w Imielnicy i płakał jak dziecko, całował kolana, aż go trzeba było siłą odciągnąć, żeby nie rozrzewniał ks. arcybiskupa. Przyniósł trochę słomy, aby mógł na niej spocząć, bo było wszędzie mokro. (…)
Przy kościele było oczekiwanie na autobusy ze dwie godziny, już zaczęło się rozwidniać, a autobusów nie ma. Niemcy źli, że nie można dalej wieźć swych więźniów, że już się rozwidnia, przysyłają furmanki. Znowu ks. arcybiskupa wsadzają, by jechać dalej. W podróży spotykają autobusy, znowu przenoszenie na autobus, krzyk, hałas, Niemcy pijani, ludzie się tłoczą do autobusów jeden przez drugiego, nie ma żadnych siedzeń; jeden człowiek ofiaruje swoją walizkę, by na niej mógł usiąść ks. arcybiskup. W takim tłoku, ścisku dojeżdżają do Płocka. Jest już zupełnie jasno, ludzie się gromadzą po ulicach, spoglądają na swoich Najdroższych Pasterzy, lecz nie mogą się zbliżyć, tylko z boleścią niezmierną spoglądają, a biskupi ich błogosławią. Tak dojechali do ulicy Szerokiej [obecna Kwiatka – przyp. red.]. Wszystkim księżom kazano zejść, a resztę ludzi z zakonnicami zawieziono do Działdowa.
Biskupów i księży zaprowadzono pod silną eskortą pod magistrat do lochów podziemnych. Jednej z sióstr Matki Bożej Miłosierdzia pozwolono podać śniadanie i zobaczyła się z ks. biskupami. (…) Byli pogodni, weseli, nie było widać żadnego przygnębienia. Zaniosłyśmy jeszcze koc, jasiek i żywność, lecz już nie można było dotrzeć, przyjęli tylko, że oddadzą arcybiskupowi. Z ust do ust cichutko przechodziła całe miasto wiadomość o uwięzieniu księży biskupów i wszystkich księży z Płocka i okolic. Był to istny sąd Boży, ludzie płakali po ulicy, załamywali ręce w rozpaczy i udzielali sobie wzajemnie wiadomości o więźniach. Cały dzień nie mówiono o niczem tylko o uwięzionych. Nie gotowano obiadu w niejednej rodzinie, tak ludność Płocka była przybita tą straszną wieścią.
Na drugi dzień, tj. 8-go wczesnym rankiem wywieziono biskupów i księży do Działdowa. Tegoż samego dnia dowiedziano się w Działdowie, że dostojnych więźniów przywieziono, podbiegli bliżej towarzysze niedoli, by z bliska zobaczyć swych ukochanych pasterzy. Księża biskupi witali ich powiewając chusteczkami. Trwało chwilę tylko to zbliżenie do swych owieczek, gdyż zaraz ich odwieziono do więzienia karnego. Dochodziły tylko wieści z Działdowa, że ks. arcybiskup na wszystkie swoje przykrości i utrapienia jedną miał odpowiedź: »Boże, odpuść im, bo nie wiedzą co czynią«, a słowa te, które pierwsze wypłynęły z ust Boskiego Mistrza, pierwszego męczennika, powtarzały tysiące męczenników w czasie okropnych prześladowań, co doprowadziło do wściekłości prześladowców XX wieku na naszej polskiej ziemi”.
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).