Jako feministka nauczanie Kościoła na temat aborcji uważałam za coś kompletnie staroświeckiego, wręcz śmiesznego. W końcu mamy dwudziesty wiek i kobiecie przysługuje prawo, by mogła robić ze swym ciałem, co tylko zechce!
Pusta kołyska
(...)
Na początku 1985 roku zaczęłam opisywać w dzienniku moją rodzącą się tęsknotę za Bogiem. Zawsze byłam podatna na nastroje depresyjne, teraz jednak stały się one szczególnie dokuczliwe i pozbawiały mnie sił. Moje zapiski mówią o tym, jak bardzo pragnęłam się modlić. Chciałam prosić, żebym umiała zaakceptować samą siebie. „Modlitwa stała się dla mnie tak bardzo obca" — pisałam, a dalej zastanawiałam się, czy odwracając się od religii w wieku lat dziewiętnastu, nie straciłam czegoś nadzwyczaj cennego. Jednak to pytanie nie popychało mnie do odkrywania na nowo wiary. Usiłowałam natomiast podejmować pewną mglistą formę modlitwy skierowanej do nieokreślonej istoty wyższej, którą żartobliwie nazywałam „boginią".
24 lutego 1985 roku zapisałam w moim dzienniku, że ostatecznie podjęłam decyzję: definitywnie odstawię środki antykoncepcyjne i spróbuję zajść w ciążę. Pisałam o moim pragnieniu, by mieć przy sobie małą osóbkę, dla której mogłabym szykować wielkanocne koszyczki i bożonarodzeniowe prezenty, którą mogłabym kochać. Lecz zaraz w następnym zdaniu znów zaczynały się rozterki. „Mam wątpliwości, czy starczy mi sił, by urodzić, by być matką, to wydaje się takie nieprzewidywalne i trudne" — pisałam. Po czym znów marzyłam o pięknym dziecku, jakie spłodzimy - pięknym „umysłem, ciałem i duchem".
Postanowiłam zrobić sobie kompletne badania, by zyskać pewność, że jestem dobrze przygotowana fizycznie do zostania matką. Ale już umawiając się na wizytę lekarską, czułam jak zimna dłoń nowych wątpliwości ściska moje serce. Z jednej strony miałam skłonność do perfekcjonizmu, z drugiej - zaczęłam podejrzewać, że przyjdzie mi ten perfekcjonizm porzucić. Zdawałam sobie przecież sprawę, że dziecko wprowadzi pewien zamęt w moje życie. Obawiałam się też, że ciąża zwiększy wahania moich nastrojów i skłonność do depresji. Gdy atakowały mnie demony wątpliwości, usiłowałam odpierać je marzeniami o tym, że moje dziecko będę wychowywać całkiem inaczej, niż wychowywano mnie. Moje dziecko miało być pewne siebie i czuć się bezpiecznie, miało być wolne od dręczących mnie niepokojów i niezdecydowania.
Jak na ironię okazało się, że lekarka, do której poszłam, miała dokładnie tyle lat, co ja — trzydzieści siedem, a do tego była w ciąży. Była ufna we własne siły i pełna entuzjazmu. Zapewniła mnie, że nie ma żadnych fizycznych przeszkód, abym została mamą. Gdy tylko wróciłam, zaczęłam planować nowe cele: natychmiast schudnąć o pięć kilo, abym — jeśli przytyję w ciąży o jakieś dwanaście — po porodzie nie była zbyt gruba.
Minęło sześć miesięcy, a „problem dziecka" -jak to nazywałam — nie przestawał być moją udręką. Nie potrafiłam zrobić tego, co inne kobiety
robiły całkiem zwyczajnie — „odpuścić sobie i dać działać Bogu", bo przecież w Boga nie wierzyłam.
Za każdym razem, kiedy przymierzałam się do odstawienia środków antykoncepcyjnych, opanowywał mnie dziwny strach. Zaplątana w pajęczynę obsesyjnych obaw rozpoczęłam pierwszą z serii sesji terapeutycznych, które miały na celu rozwiązanie „problemu dziecka", zanim będę za stara na ciążę.
2 grudnia 1985 roku odbyłam ważną dla mnie rozmowę z ciotką Ritą. Po wysłuchaniu moich lamentów i skarg o tym, że nie potrafię podjąć decyzji, ciotka powiedziała po prostu: „Lorraine, gdybyś naprawdę pragnęła dziecka, już byś je miała". I dodała: „Uważam, że możesz cieszyć się pełnią życia bez dzieci".
Dwa miesiące potem zapisałam w moim dzienniku, że skoro zaniknę drzwi macierzyństwu, to - być może — gdzieś otworzą się inne i ukażą przede mną „przygody, o jakich jeszcze nie śniłam!".
Ówczesne feministki pisały stosy książek i artykułów reklamujących tak zwane „życie wolne od dzieci". Zapewniały, że zły jest sam termin „bezdzietna", ponieważ brzmi on pejoratywnie, a przecież życie bez dzieci to wspaniałe i uwalniające doświadczenie. W swej dziwnie pokrętnej logice owe wyznawczynie i propagatorki życia „wolnego od dzieci" celebrowały pustą kołyskę jako znak wyzwolenia. W końcu bez dzieci można swobodnie podróżować, dłużej spać w weekendy, a na koncie w banku mieć więcej pieniędzy. Mój stosunek do macierzyństwa był głęboko ambiwalentny, toteż chętnie dołączyłam do piewców „życia wolnego od dzieci". Nie przyszło mi jakoś do głowy, że takie stanowisko miało zasadniczą wadę — gdyby bowiem wszyscy wybrali „życie wolne od dzieci", ród ludzki zostałby skazany na wymarcie.
Nie dostrzegałam też innego, podstawowego pęknięcia w przesłaniu feministycznym. Choć feministki miały działać na rzecz wolnych kobiecych decyzji, to głównie atakowały tradycyjne wybory życiowe, takie jak małżeństwo i rodzina. Ostatecznie - upierały się feministki — z zakładaniem rodziny powinno się poczekać do chwili, gdy kobieta osiągnie już swe cele zawodowe. No i oczywiście, zapasowym wyjściem w przypadku nieplanowanej i niewygodnej w danym momencie ciąży była aborcja.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).