Przy chińskim czajniczku

Urodził się w Malezji, ale jest Chińczykiem. W dzieciństwie modlił się w buddyjskiej świątyni. Wykształcenie zdobył w Wielkiej Brytanii. W Polsce, w Łodzi, został katolickim księdzem. Oto niesamowita historia ks. Jana Marii Chun Yean Choonga.

Krew i sok z porzeczek
Jeszcze w Kuantan, kiedy był małym chłopcem, mama pod swoją nieobecność zakazała mu otwierać drzwi chrześcijanom chodzącym po domach jak domokrążcy. – Pewnego dnia wróciłem ze szkoły, zadzwonił jakiś człowiek z neseserem i zapytał: „Czy szukasz szczęścia?”. To był ten chrześcijanin. Ulotki, które zostawił, trafiły do kosza. Po powrocie do Ipoh, rodzinnego miasta ojca, zdał maturę w szkole katolickiej. Kiedyś prowadzili ją zakonnicy. Za jego czasów tylko ktoś z dyrekcji przychodził w habicie. – W Malezji mówiło się o chrześcijanach, nie o protestantach czy katolikach – pamięta. Na maturze siedział obok katoliczki. Zaczął dopytywać, dlaczego księża katoliccy się nie żenią. Przy kościele protestanckim chodził wtedy na lekcje darmowego kursu gitary. Zrezygnował, bo głupio się czuł, że nie jest jednym z nich, ale buddystą.

Koleżanka zaprosiła go do siebie na święta wielkanocne, ale nic z tego nie rozumiał. Żeby mu coś wyjaśnić, poznała go z księdzem katolickim. – W kulturze chińskiej młodsi mają ogromny szacunek dla starszych. Z lękiem zapytałem go o kilka spraw, zaczął je naukowo tłumaczyć, wstydziłem się pytać i tak się skończyło – mówi. Innym razem z mamą poszedł do jej protestanckich znajomych. – Jeden z mężczyzn przy powitaniu serdecznie mnie przytulił i przedstawił wszystkim: „mój przyjaciel”, choć znaliśmy się tylko chwilę – opowiada. – Bardzo mnie to ujęło. Potem wszystkim rozdawano kieliszki z napojem z czarnej porzeczki i opłatki. Po latach wydaje mi się, że to mogło być spotkanie eucharystyczne protestantów. Zapamiętał smak tamtego soku z porzeczek, który miał przypominać krew Jezusa.

Logika i Matka Boga
Miał 20 lat, kiedy wyjechał na stypendium do Bedford w Anglii. Przedtem nie wiedział, że istnieje Polska. A przez Włocha Gino trafił do Polskiej Misji Katolickiej. Tam poznał ks. Edwarda Grudzińskiego z Łodzi. Kiedy kuzynka, jeszcze w Malezji, przepowiadała mu: „W Anglii zostaniesz chrześcijaninem, tam się nie da inaczej”, oponował, bo zawsze był oryginałem i wiedział, że nie zrobi tego, co inni. Teraz w weekendy polerował paramenty liturgiczne, odkurzał dywany i mył łazienki. Wieczorem ks. Edward zapraszał go na rozmowy przy kolacji. Wiedział, że jest buddystą, ale nigdy nawet nie próbował go nawracać. – To, co było w Malezji, wziąłem w nawias. Na obczyźnie zacząłem wszystko od początku – wspomina.

Mimo że nie rozumiał polskiego, chodził na Msze. W Boże Narodzenie tak zachwyciła go kolęda „Lulajże Jezuniu”, że nauczył się jej natychmiast. – Tak się zaczęła moja przygoda z polską kulturą – mówi. Do Polski pierwszy raz przyjechał do Justynowa pod Łodzią, do rodziny ks. Edwarda. Po drodze nauczył się liczyć do tysiąca i mówić: „Jestem Jen”, a także: „Bardzo mi miło was poznać”. Po powrocie do Bedford na poważnie wziął się za polski w szkółce niedzielnej. Choć przyszło mu siedzieć w ławce razem z maluchami. Pojawiły się też pytania o wiarę. – Na uniwersytecie miałem logikę, uczyłem się, że sylogizm to wnioskowanie na podstawie dwóch przesłanek – opowiada. – A w przypadku Jezusa nic prosto nie wynika z siebie – to Bóg i człowiek. Maryja jest matką Jezusa, który jest człowiekiem, więc jest matką człowieka, ale on jest też Bogiem, więc jest także matką Boga. „Jak śmiertelniczka może być matką Boga”?” – pytałem siebie. To przechodziło moje pojęcie. Polscy przyjaciele słuchali moich wywodów ze zrozumieniem i zostawiali mnie z tą dziwną wiedzą.

Zazdrość i borowik
– Mówi się, ze Chińczycy są gościnni, ale Polacy jeszcze bardziej – uważa ks. Jan. – Polacy w Bedford okazali mi miłość, której wcześniej nie znałem. Ta ich miłość do mnie wynikała z ich wiary w Chrystusa. Przygarnęli go do swej wspólnoty, a ks. Edward nauczył, jak cieszyć się radością drugiego. – Z natury byłem zazdrosny, że coś udaje się innym, nie mnie – opowiada. – Kiedyś ksiądz zabrał mnie na grzybobranie, czegoś takiego nie ma w Malezji. Po godzinie on zebrał cały kosz grzybów, a ja ani jednego. W sercu zacząłem czuć zazdrość. W końcu znalazłem borowika, a wtedy ksiądz mi powiedział, że to najszlachetniejszy grzyb i pogratulował. Jan nie mógł się powstrzymać i zadał pytanie: „A księdzu nie żal, że to ja znalazłem prawdziwego?”.
«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25
26 27 28 29 30 31 1
2 3 4 5 6 7 8