Dobrze się stało, ze Benedykt XVI zdecydował się napisać list wyjaśniający zaistniałe ostatnio kontrowersje wobec zdjęcia ekskomuniki z czterech biskupów-lefebrystów. Dziś temat może już nie jest tak gorący, ale wydaje mi się, że warto do tego listu, już na spokojnie, wrócić.
Być może całego szumu wokół zdjęcia ekskomuniki z biskupów-lefebrystów by nie było, gdyby motywy zdjęcia ekskomuniki były jasne od samego początku. Niestety, sprawa nie była klarowna. Przyczyniały się do tego reakcje samych tradycjonalistów. W decyzji Benedykta XVI upatrywali zwycięstwa swoich racji i zapowiadali, że to dopiero początek nawracania Watykanu. Stąd obawy katolików akceptujących kurs Kościoła po Soborze Watykańskim II, że zdjęcie ekskomuniki jest krokiem w kierunku cofnięcia Kościoła katolickiego do czasów przedsoborowych.
W moim odczuciu nie były to obawy bezpodstawne. Pierwszym momentem, który w kontekście niedawnego zniesienia ekskomunik z biskupów-lefebrystów musiał wzbudzić niepokój wśród katolików akceptujących posoborowy kurs Kościoła, była kwestia pozwolenia na odprawianie Mszy wedle starego rytu. Decyzja papieża, w mojej ocenie majstersztyk pod względem prawnym, ale niezbyt szczęśliwa pod względem teologicznym (oparcie się na prywatnym odprawianiu Mszy, a przecież liturgia jest sprawą zgromadzenia, nie tylko indywidualnego kapłana) posłużyła zwolennikom tradycji do ataku na biskupów, którzy – ich zdaniem – niezbyt gorliwie wprowadzali w życie papieskie rozporządzenie. Przypomnijmy, przed decyzją Benedykta XVI możliwość odprawiania Mszy w tradycyjnym rycie istniała tam, gdzie zgodził się na jej odprawianie miejscowy biskup. Pozwolenie na jej odprawianie każdemu księdzu bez zgody biskupa nie byłoby może niczym nadzwyczajnym, gdyby potraktować sprawę zdroworozsądkowo. Tymczasem dość szybko tradycjonaliści zaczęli domagać się odprawiania jej wszędzie, na każde życzenie i nawet dla tych, którzy preferują liturgię posoborową. A wszelkie próby dyscyplinowania kapłanów uprawiających „samowolkę” – przecież biskup jest odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się w diecezji – traktowano jako przejaw torpedowania papieskiego rozporządzenia.
W tym samym czasie przyszedł drugi niepokojący sygnał: nota Kongregacji Nauki Wiary „Odpowiedzi na pytania dotyczące niektórych aspektów nauki o Kościele”. O ile sygnowaną jeszcze za czasów Jana Pawła II przez kardynała Ratzingera deklarację Dominus Iesus można było uznać za wystąpienie przeciwko nadużyciom w dialogu międzyreligijnym – bo sprawy ekumenizmu były tam potraktowane marginalnie – o tyle kolejny dokument, z lipca 2007 roku, mógł się już wydawać mocnym zgrzytem w posoborowym myśleniu o tożsamości Kościoła. Zasadniczym pytaniem który rodził była nie tyle sama jego treść, ile czas, w którym został wydany: parę dni po „uwolnieniu Mszy Trydenckiej”. Nie była to reakcja na żadną głośną publikację teologiczną czy na jakieś konkretne błędy w nauczaniu tego czy innego profesora. Tak to przynajmniej mogło wyglądać dla obserwatora, nie mającego rozeznania w tym, co dzieje się na polu światowej teologii czy w bliskim otoczeniu Benedykta XVI. Nic dziwnego, że rodziły się obawy o zmianę kursu Stolicy Apostolskiej. Tym bardziej, że zaskoczony treścią dokumentu wydawał się także, odpowiedzialny w Watykanie za dialog ekumeniczny, kardynał Walter Kasper. W wielu późniejszych wystąpieniach tłumaczył, że dokument Kongregacji nie miał zatrzymać dialogów ekumenicznych, ale przypominał i precyzował stałe nauczanie Kościoła katolickiego w tej ważnej kwestii. Wrażenie zaskoczenia pozostało.
Obie decyzje były potem dodatkowo wyjaśniane, ale niepokój został zasiany. Późniejsze działania kardynała Hoyosa i jego propozycje, między innymi, by Msza trydencka była odprawiana w każdej parafii jako jedna z Mszy, tylko ten niepokój mogły pogłębiać. A tradycjonaliści triumfowali. Gdy mimo wcześniejszych doniesień o braku zgody lefebrystów na akceptację nauczania Soboru Watykańskiego okazało się, ze papież zniósł ekskomunikę, zawrzało. W dekrecie Kongregacji Biskupów przypomniano, że jest to odpowiedź na list bp. Fellaya z 15 grudnia 2008 roku. Zadeklarować miał w nim między innymi, że wraz z innymi biskupami-lefebrystami akceptuje nauczanie Kościoła rzymskokatolickiego „w synowskim duchu” oraz wierzy w prymat Piotra i jego prerogatywy. Bardzo szybko okazało się, że to dość wybiórcza akceptacja. Watykan, ustami między innymi swojego rzecznika prasowego, musiał przypominać, że do pełnego pojednania potrzeba jeszcze uznania przez rozłamowców nauczania Soboru. Zważywszy jednak że zarówno herezja jak i schizma zagrożone są w prawie kanonicznym karą ekskomuniki nie wymagającej ogłoszenia, zniesienie jej w stosunku do biskupów-lefebrystów mogło się w tym kontekście jawić się jako akceptacja ich poglądów.
Benedykt XVI, wyjaśniając na początku pontyfikatu, dlaczego przybrał takie imię stwierdził, że chciał w ten sposób nawiązać do swojego poprzednika, papieża Benedykta XV, człowieka, który po ranach I wojny światowej stanął przed trudnym zadaniem doprowadzenia do pojednania między narodami. W tym też duchu wyjaśnia w swoim ostatnim liście do biskupów decyzję o zniesieniu ciążącej na biskupach-lefebrystach ekskomuniki. Chciał swoją decyzją jak najszerzej otworzyć drzwi do dalszego dialogu. Jeśli takie były motywy działania papieża, nie sposób nie podpisać się pod nimi obiema rękami. Dwadzieścia lat ekskomuniki nie przyniosło zmiany nastawienia. Warto spróbować czegoś innego. Gdy popatrzeć z tej perspektywy, krytyka, z którą się spotkał papież musi go boleć. Jego uwagi na temat chrześcijańskiej kondycji tych, którzy zamykają się na dialog są bez wątpienia słuszne. Rzeczywiście, zbyt często wiarę traktuje się dziś jak obuch służący uderzaniu w inaczej wierzących, a niektóre grupy – także w oczach wierzących – wydają się być wyjęte spod prawa miłości bliźniego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).