Moim subiektywnym zdaniem

Andrzej Macura

publikacja 14.03.2009 23:44

Dobrze się stało, ze Benedykt XVI zdecydował się napisać list wyjaśniający zaistniałe ostatnio kontrowersje wobec zdjęcia ekskomuniki z czterech biskupów-lefebrystów. Dziś temat może już nie jest tak gorący, ale wydaje mi się, że warto do tego listu, już na spokojnie, wrócić.

Moim subiektywnym zdaniem

Być może całego szumu wokół zdjęcia ekskomuniki z biskupów-lefebrystów by nie było, gdyby motywy zdjęcia ekskomuniki były jasne od samego początku. Niestety, sprawa nie była klarowna. Przyczyniały się do tego reakcje samych tradycjonalistów. W decyzji Benedykta XVI upatrywali zwycięstwa swoich racji i zapowiadali, że to dopiero początek nawracania Watykanu. Stąd obawy katolików akceptujących kurs Kościoła po Soborze Watykańskim II, że zdjęcie ekskomuniki jest krokiem w kierunku cofnięcia Kościoła katolickiego do czasów przedsoborowych.

W moim odczuciu nie były to obawy bezpodstawne. Pierwszym momentem, który w kontekście niedawnego zniesienia ekskomunik z biskupów-lefebrystów musiał wzbudzić niepokój wśród katolików akceptujących posoborowy kurs Kościoła, była kwestia pozwolenia na odprawianie Mszy wedle starego rytu. Decyzja papieża, w mojej ocenie majstersztyk pod względem prawnym, ale niezbyt szczęśliwa pod względem teologicznym (oparcie się na prywatnym odprawianiu Mszy, a przecież liturgia jest sprawą zgromadzenia, nie tylko indywidualnego kapłana) posłużyła zwolennikom tradycji do ataku na biskupów, którzy – ich zdaniem – niezbyt gorliwie wprowadzali w życie papieskie rozporządzenie. Przypomnijmy, przed decyzją Benedykta XVI możliwość odprawiania Mszy w tradycyjnym rycie istniała tam, gdzie zgodził się na jej odprawianie miejscowy biskup. Pozwolenie na jej odprawianie każdemu księdzu bez zgody biskupa nie byłoby może niczym nadzwyczajnym, gdyby potraktować sprawę zdroworozsądkowo. Tymczasem dość szybko tradycjonaliści zaczęli domagać się odprawiania jej wszędzie, na każde życzenie i nawet dla tych, którzy preferują liturgię posoborową. A wszelkie próby dyscyplinowania kapłanów uprawiających „samowolkę” – przecież biskup jest odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się w diecezji – traktowano jako przejaw torpedowania papieskiego rozporządzenia.

W tym samym czasie przyszedł drugi niepokojący sygnał: nota Kongregacji Nauki Wiary „Odpowiedzi na pytania dotyczące niektórych aspektów nauki o Kościele”. O ile sygnowaną jeszcze za czasów Jana Pawła II przez kardynała Ratzingera deklarację Dominus Iesus można było uznać za wystąpienie przeciwko nadużyciom w dialogu międzyreligijnym – bo sprawy ekumenizmu były tam potraktowane marginalnie – o tyle kolejny dokument, z lipca 2007 roku, mógł się już wydawać mocnym zgrzytem w posoborowym myśleniu o tożsamości Kościoła. Zasadniczym pytaniem który rodził była nie tyle sama jego treść, ile czas, w którym został wydany: parę dni po „uwolnieniu Mszy Trydenckiej”. Nie była to reakcja na żadną głośną publikację teologiczną czy na jakieś konkretne błędy w nauczaniu tego czy innego profesora. Tak to przynajmniej mogło wyglądać dla obserwatora, nie mającego rozeznania w tym, co dzieje się na polu światowej teologii czy w bliskim otoczeniu Benedykta XVI. Nic dziwnego, że rodziły się obawy o zmianę kursu Stolicy Apostolskiej. Tym bardziej, że zaskoczony treścią dokumentu wydawał się także, odpowiedzialny w Watykanie za dialog ekumeniczny, kardynał Walter Kasper. W wielu późniejszych wystąpieniach tłumaczył, że dokument Kongregacji nie miał zatrzymać dialogów ekumenicznych, ale przypominał i precyzował stałe nauczanie Kościoła katolickiego w tej ważnej kwestii. Wrażenie zaskoczenia pozostało.

Obie decyzje były potem dodatkowo wyjaśniane, ale niepokój został zasiany. Późniejsze działania kardynała Hoyosa i jego propozycje, między innymi, by Msza trydencka była odprawiana w każdej parafii jako jedna z Mszy, tylko ten niepokój mogły pogłębiać. A tradycjonaliści triumfowali. Gdy mimo wcześniejszych doniesień o braku zgody lefebrystów na akceptację nauczania Soboru Watykańskiego okazało się, ze papież zniósł ekskomunikę, zawrzało. W dekrecie Kongregacji Biskupów przypomniano, że jest to odpowiedź na list bp. Fellaya z 15 grudnia 2008 roku. Zadeklarować miał w nim między innymi, że wraz z innymi biskupami-lefebrystami akceptuje nauczanie Kościoła rzymskokatolickiego „w synowskim duchu” oraz wierzy w prymat Piotra i jego prerogatywy. Bardzo szybko okazało się, że to dość wybiórcza akceptacja. Watykan, ustami między innymi swojego rzecznika prasowego, musiał przypominać, że do pełnego pojednania potrzeba jeszcze uznania przez rozłamowców nauczania Soboru. Zważywszy jednak że zarówno herezja jak i schizma zagrożone są w prawie kanonicznym karą ekskomuniki nie wymagającej ogłoszenia, zniesienie jej w stosunku do biskupów-lefebrystów mogło się w tym kontekście jawić się jako akceptacja ich poglądów.

Benedykt XVI, wyjaśniając na początku pontyfikatu, dlaczego przybrał takie imię stwierdził, że chciał w ten sposób nawiązać do swojego poprzednika, papieża Benedykta XV, człowieka, który po ranach I wojny światowej stanął przed trudnym zadaniem doprowadzenia do pojednania między narodami. W tym też duchu wyjaśnia w swoim ostatnim liście do biskupów decyzję o zniesieniu ciążącej na biskupach-lefebrystach ekskomuniki. Chciał swoją decyzją jak najszerzej otworzyć drzwi do dalszego dialogu. Jeśli takie były motywy działania papieża, nie sposób nie podpisać się pod nimi obiema rękami. Dwadzieścia lat ekskomuniki nie przyniosło zmiany nastawienia. Warto spróbować czegoś innego. Gdy popatrzeć z tej perspektywy, krytyka, z którą się spotkał papież musi go boleć. Jego uwagi na temat chrześcijańskiej kondycji tych, którzy zamykają się na dialog są bez wątpienia słuszne. Rzeczywiście, zbyt często wiarę traktuje się dziś jak obuch służący uderzaniu w inaczej wierzących, a niektóre grupy – także w oczach wierzących – wydają się być wyjęte spod prawa miłości bliźniego.

Z drugiej strony rozumiem część papieskich krytyków. Pomijam tu sprawę biskupa Williamsona, bo rzeczywiście nie ma ona dla wewnątrzkościelnych rozporządzeń większego znaczenia. Problem raczej w tym, że zdjęcie ekskomuniki, po tym, co wydarzyło się od lipca 2007 roku, kiedy „uwolniono” Mszę Trydencką i wydano notę doktrynalną na temat rozumienia nauczania o Kościele, mogło być odczytane jako (kolejny) krok w kierunku zmarginalizowania znaczenia Vaticanum II. Dlatego dobrze się stało, że w liście do biskupów papież jasno podkreślił, że o takim kierunku nie ma mowy; że „nawrócenia Rzymu” nie będzie. Gdyby podobne wyjaśnienia pojawiły się razem ze zdjęciem ekskomuniki, pewnie większej dyskusji by nie było. Niestety, brak jasnego postawienia sprawy spowodował, że lefebryści, swoim zwyczajem nadinterpretując tego rodzaju decyzje, odtrąbili triumf i uznali, że wszystko jest już w porządku. Przy okazji dostało się od nich wszystkim akceptującym Sobór, że podobnie jak Jan Paweł II (o Pawle VI jakoś lefebryści zapominali) trwali w błędzie i dopiero ten papież wraca do czystej wiary katolickiej. Takie stawianie sprawy domagało się jasnej reakcji Stolicy Apostolskiej. Wtedy, parę dni po ogłoszeniu zdjęcia ekskomuniki, sytuację uratował Sekretariat Stanu, wydając stosowne oświadczenie. Dobrze, że papieski list je potwierdza.

Nie wydaje się jednak, by lefebryści chcieli skorzystać z okazji jaką jest zniesienie ekskomuniki do pełnego powrotu w struktury Kościoła katolickiego. Na pewno nie chcą zrobić tego za cenę uznania prawowierności Soboru. Najnowsza odpowiedź biskupa Fellaya, moim zdaniem, nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Wiele okrągłych słów, wiele obietnic, i jednocześnie stwierdzenie, że Kościół potrzebuje „całkowitego powrotu do czystości wiary”. Trudno takiego stwierdzenia nie odczytać jako tezy, że Kościół zagubił swoją czystość wiary. Nie teolog X, nie biskup Y, ani nie wierny Z, ale Kościół. Taka ocena musi wiernych nauczaniu Soboru Watykańskiego II boleć. Nie wiem, jaki będzie kolejny krok Benedykta XVI, ale wydaje mi się, że pozbył się już złudzeń co do intencji lefebrystów. A ostatnie wydarzenia na pewno pomogą mu unikać podobnych sytuacji w przyszłości. Lektura papieskiego listu jasno to pokazuje.

W liście do biskupów papież, podobnie jak w poprzednich wyjaśnieniach, mocno podkreślił, że ekskomunika była faktem. Wbrew temu co próbowali sugerować lefebryści i ich zwolennicy, gdy podważając kompetencje Jana Pawła II mówili o uznaniu ekskomuniki za niebyłą. Swoją drogą uważam, że zarówno oni, jak i ich zwolennicy ciągle powinni uważać się za ekskomunikowanych. W prawie kanonicznym ciągle karą za schizmę (i herezję też, ale nie idźmy tak daleko) jest nie wymagająca ogłoszenia ekskomunika. Jeśli budowanie równoległych do Kościoła struktur kościelnych, kwestionowanie władzy biskupów czy papieża nie jest schizmą, to pojęcie to przestaje cokolwiek znaczyć.

Benedykt XVI potwierdził więc decyzję Jana Pawła II, a jednocześnie zdjął tę karę. Nie naprawia rzekomej krzywdy, ale wyciąga rękę do pojednania. W tej kwestii nie można mieć już wątpliwości. Podobnie jak nie można już ich mieć w stosunku do statusu lefebrystowskiego duszpasterstwa: to nie są struktury Kościoła. To nie opinia jakiegoś kardynała czy Sekretariatu Stanu. Wyraźnie napisał o tym w swoim liście sam papież.

Zwraca uwagę fakt, iż w liście papież przyznaje się do niezbyt dokładnej znajomości problemu negującego holokaust biskupa Williamsona. Pomocny w tym względzie okazał się Internet. Papież zapowiedział nawet, że „w przyszłości w Stolicy Apostolskiej musimy zwracać większą uwagę na to źródło informacji”. Wydaje mi się – tu mogę się mylić – że internetowe publikacje mogły też unaocznić papieżowi prawdziwe intencje lefebrystów. Dlaczego nie przekonały go relacje biskupów – także polskich – borykających się na co dzień z problemem równoległych struktur rozłamowego bractwa – trudno powiedzieć. W swoim liście pisze: „Oczywiście od dawna, a także i obecnie, przy tej konkretnej okazji słyszeliśmy z ust przedstawicieli owej wspólnoty wiele rzeczy nieprzyjemnych: pycha i zarozumiałość, trwanie na pozycjach jednostronnych itd.” Gwoli oddania sprawiedliwości papież pisze jednak dalej:. „Muszę jednak dodać, miłując prawdę, że otrzymałem całą serię wzruszających świadectw wdzięczności, w których można było dostrzec otwieranie się serc”. Lefebryści, mało aktywni w innych mediach, w Internecie stanowią prawdziwą potęgę. Poznanie ich poglądów u źródła, nie w wyważonych listach, wprowadza w niemałe zakłopotanie. Jeśli papież czytał te publikacje, mógł naocznie się przekonać, jak odbierane są jego decyzje i jak traktowani są w nich katolicy wierni nauczaniu Vaticanum II.

Nie dziwi też, że Benedykt XVI postanowił zajmującą się sprawą zażegnania schizmy, a kierowaną przez kardynała Hoyosa komisję Ecclesia Dei, podporządkować Kongregacji Nauki Wiary. Gdy mogło się wydawać, że głównym problemem dla „tradsów” (jak w internetowym żargonie zwykło się nazywać zwolenników tzw. tradycji bez jasnego rozróżnienia na lefebrystów i wiernych Kościołowi, bo jednych od drugich często rzeczywiście trudno odróżnić) jest sprawa Mszy Trydenckiej, wszystko można było załatwiać bez następczyni Świętej Inkwizycji. Teraz widać jednak wyraźnie, iż zapowiedzi lefebrystów, iż „Msza Trydencka to dopiero początek” nie były pustymi deklaracjami. To nie problem przywiązania do liturgii, ale kontrowersja natury doktrynalnej. Dobrze się stało, ze decyzje w sprawie lefebrystów nie będą już domeną jednej papieskiej komisji, ale staną się przedmiotem rozważań kongregacji, która – jak zaznaczył w liście papież – ma wypracowane metody kolegialne.

Sto lat wcześniej Kościół przeżywał podobną sytuację. Po Soborze Watykańskim I zrodził się starokatolicyzm. Choć obie rozłamowe grupy wydają się stać na przeciwległych biegunach, coś jednak je łączy: w imię własnego rozumienia Tradycji, odrzucają potwierdzone przez papieża kolegialne nauczanie biskupów. O ile jednak w sytuacji starokatolików mieliśmy do czynienia z rzeczą w miarę zrozumiałą – dla nich dogmat o nieomylności papieża mógł być nieuprawnioną nowinką – o tyle lefebryści broniąc stałości nauczania Kościoła, czyli także nieomylności papieża, zachowują się irracjonalnie: deklarując wierność papieżom, kolejnym papieżom się przeciwstawiają. A wszystko tak naprawdę przez to, że nie rozumieją istoty ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego, w obu upatrując zdrady jedynej prawdy. Warto przypomnieć w tym miejscu, że dialog ekumeniczny nie polega przecież na szukaniu kompromisów. To szukanie bez uprzedzeń prawdy o nauczaniu własnym i nauczaniu wspólnoty z którą prowadzony jest dialog. Nie ma mowy o ustępstwach. To tylko odrzucenie ducha konfrontacji. Podobnie w dialogu międzyreligijnym: nie chodzi o zacieranie różnic między religiami, ale tworzenie atmosfery wzajemnego szacunku.

Nie wiem jak sprawy potoczą się w przyszłości. Być może jasne rozgraniczenie między miłującymi starą liturgię a kwestionującymi katolicką doktrynę (w imię jej wierności oczywiście) zmarginalizuje lefebrystów. Całkiem jednak możliwe, że jesteśmy świadkami rodzenia się nowego, trwałego podziału w Kościele katolickim. Chyba zamiast tylko kibicować, trzeba się ostro wziąć za modlitwę. Może szczere poszukiwanie prawdy, podobnie jak to ma miejsce w dialogach ekumenicznych, doprowadzi do wniosków, że tylko inaczej rozkładamy akcenty?