Felieton bez śląskich wyrazów. Za to o celibacie

Problem fundamentalny: wielu kandydatów przygotowujących się do prezbiteratu przyjmuje celibat wraz z pakietem wymagań seminaryjnych.

Fragment książki ks. Grzegorza Strzelczyka, Felietony zza hołdy, W drodze, Poznań 2021.

 

Felieton bez śląskich wyrazów. Za to o celibacie

Mam  wrażenie,  że  wydarzenia  ostatnich  miesięcy  i  tygodni  –  z  jednej  strony  ujawniane  przypadki  nadużyć  seksualnych ze strony duchownych, z drugiej zaś dość głośne przypadki odejść księży z posługi – uruchomiły nową falę dyskusji o celibacie. I jak to w Polsce jest w zwyczaju, od razu w formule mocno spolaryzowanej. Skrajne stanowiska można chyba streścić mniej więcej tak: Zwolennicy zmian twierdzą, że celibat jest winny kryzysom księży i prowadzi albo do odejścia, albo do dewiacji. Zwolennicy braku zmian uważają, że celibat jest święty, a to wszystko, co się dzieje, jest charakterystycznym dla czasów ostatecznych atakiem Szatana na kapłanów, a przez nich – na Kościół.

Jeśli ktoś nie zagląda do mediów społecznościowych i żyje bardziej słowem pisanym na papierze, może być szczęśliwie nieświadomy istnienia frakcji stojących za skrajnymi opiniami. Niestety, one nie tylko istnieją, ale są nawet dużo aktywniejsze niż zwolennicy wyważonej refleksji. Fanatyzm ma swoją siłę, która w internecie bardzo się ujawnia. Ale uspokajam zawczasu: nie będę się tu angażował w polemikę. Chciałem tylko przestrzec.

Niestety, teraz będzie wątek autobiograficzny – no bo śląskiego kontekstu zabraknąć nie może. Od kilku lat moja sytuacja jest dość specyficzna, wciąż dość wyjątkowa w polskim Kościele. Żyjąc w celibacie (od podjęcia decyzji będzie już ze 30 lat), formuję do święceń diakonatu żonatych kandydatów. Jakby tego było mało, naprzeciwko mojego „biura”, drzwi w drzwi, mieszka greckokatolicki prezbiter z żoną i dziećmi. Bodźców do przemyślenia roli małżeństwa lub celibatu w życiu duchownego miałem zatem ostatnio sporo. I zwłaszcza jeden wątek chodzi mi po głowie. Otóż Katechizm Kościoła katolickiego mówi tak: „Wszyscy pełniący posługę święceń w Kościele łacińskim, z wyjątkiem stałych diakonów, są zazwyczaj wybierani spośród wierzących nieżonatych mężczyzn, którzy chcą zachować celibat »dla Królestwa niebieskiego«” (1579). Ci, których Kościół święci na prezbiterów, są wybierani spośród tych, którzy chcą zachować celibat. Tekst sugeruje nie tylko pewną rozłączność, ale i uprzedniość decyzji dotyczącej celibatu (po stronie kandydata) w stosunku do decyzji o święceniach (po stronie przełożonych).

Adhortacja o formacji do prezbiteratu Pastores dabo vobis Jana Pawła II jest w tej kwestii jeszcze radykalniejsza. Znajdziemy tam stwierdzenie, że święcenia prezbiteratu udzielane powinny być tylko tym, którzy pokazali (ostenderint), że są powołani do czystości w trwałym celibacie. W tekście łacińskim mamy to samo słowo, którego Wulgata, oficjalny łaciński tekst Nowego Testamentu, używa, gdy mówi o Zmartwychwstałym, że „pokazał im ręce i bok” (J   20,20, p or. Łk 24,40). Chodzi zatem o pewien rodzaj przekonującej oczywistości. Po kandydacie do prezbiteratu powinno „być widać”, że ma powołanie do celibatu. Tak wygląda teoria. A praktyka?

Publiczne przyrzeczenie celibatu składane jest przez kandydatów do prezbiteratu w trakcie celebracji święceń diakonatu (a na piśmie nieco wcześniej – w pakiecie dokumentów związanych ze święceniami). Delikatnie mówiąc, nie daje to wrażenia, że zobowiązanie do celibatu jest czymś uprzednim w stosunku do święceń. I, moim zdaniem, stanowi tylko wyraz fundamentalnego problemu: wielu kandydatów przygotowujących się do prezbiteratu przyjmuje celibat wraz z pakietem wymagań seminaryjnych. Często bez pogłębionej refleksji, często na zasadzie „jakoś to będzie” albo wręcz w teologicznie błędnym przekonaniu, że łaska święceń załatwi sprawę. Być może pierwszą rzeczą do zrobienia – i może nawet nie tak trudną w praktyce – jest oddzielenie momentu uroczystej deklaracji życia w celibacie od momentu święceń. Tak aby pewien strumień seminaryjnego przygotowania był wyraźnie nakierowany na ten właśnie moment. Przy czym taka decyzja musiałaby być podejmowana odpowiednio wcześnie przed święceniami (może w ogóle przed liturgicznym dopuszczeniem do grona kandydatów do święceń?) oraz obowiązywać nawet w wypadku nieprzyjęcia święceń – chodzi też o skutki prawne na przykład w postaci przeszkody do zawarcia małżeństwa. No bo jeśli ktoś wybierał bezżeństwo nie dla niego samego, a jedynie ze względu na przewidywane święcenia, to czy rzeczywiście możemy mówić o tym, że rozpoznał „dar i powołanie” do celibatu?

Zobowiązanie do celibatu pojawia się dopiero w liturgii święceń. Oczywiście ma to historyczne uzasadnienie, bo celibat wprowadzany był ze względów praktycznych, a nie teologicznych, zobowiązanie do niego miało zatem mizerne odbicie  w  liturgii.  Ale  czy  nie  powinniśmy  dać  mu  dziś  należytego miejsca? Uroczyście celebruje się przecież przyjmowanie przez kandydatów lektoratu i akolitatu (o obłóczynach nie wspomnę), których egzystencjalne konsekwencje są minimalne. Może czas na zmiany? Tylko takie, które nie zadowolą żadnego ze skrajnych skrzydeł...

Fragment drugi

Trza rzykać

„Rzykanie” to po śląsku modlitwa. O tym, że w ogóle „trza rzykać”, czytelników „W drodze” raczej nie trzeba przekonywać, chodzić więc będzie o pewną szczególną intencję. Nim ją jednak wyjawię, proszę o chwilę cierpliwości – wstęp do tego będzie nieznośnie autobiograficzny. Ale cóż: autor ma swoje prawa.

Najpierw coming out. Z pierwszego wykształcenia jestem technikiem. Dawno, dawno temu, gdy jeszcze po przenośne komputery chodziło się mniej więcej tak, jak po łoże z paralitykiem (czyli we czterech), w nieodległym Bytomiu skończyłem specjalność „elektroniczne maszyny i systemy cyfrowe”. Czyli w praktyce elektronikę silnie zorientowaną na informatykę, która wówczas – a była to końcówka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku – zaczynała nabierać rozpędu. Komputerów w prywatnych rękach było niewiele. Przedmiotem westchnień z końca mojej podstawówki były maszyny, do których pro-gramy wgrywało się godzinami z kaset magnetofonowych. Pierwszego języka programowania nauczyłem się więc „na sucho”, symulując w głowie wyniki działania kodu...

Zebrało się dziadkowi na wspominki. Już kończę. Przedwstęp był potrzebny do kolejnej wstępnej deklaracji: nie żałuję odstawienia informatyki dla prezbiteratu (może tylko pod względem finansowym decyzja ta okazała się katastrofalna, ale dzięki temu żyję sobie we względnej ascezie...). Nie miewam nawrotów ani ciągów – nie zdarza mi się już, jak bywało w technikum, kompulsywne programowanie przez kilka dni i nocy z rzędu, o maratonach gier (Boulder Dash!) nie wspominając. Niemniej nie mogę się wyprzeć: cały czas zezuję nieco w stronę tego, co się w informatyce i cybernetyce dzieje. Zez ten bywał zresztą wzmacniany przez moich kościelnych przełożonych – od współudziału w informatyzacji biblioteki seminaryjnej poczynając – więc nie dbałem szczególnie o jego uleczenie. Zezowanie jest niekomfortowe. Trochę odrywa od głównego przedmiotu oglądu, dając tylko niedoskonały obraz tego, co ujmuje się zezowaniem. Niemniej ostatnio dzieją się w świecie nowych technologii rzeczy na tyle istotne, a zarazem dla przeciętnych użytkowników elektroniki na tyle ukryte, że postanowiłem na moment odłożyć teologię (choć może pozornie), by napisać o tym parę słów.

O sztucznej inteligencji wszyscy już zapewne słyszeli. Użytkownicy niektórych typów telefonów pastwili się pewnie nad jednym z przejawów tendencji do tworzenia „inteligentnego” oprogramowania, zlecając „asystentowi” jakże charakterystyczne dla homo sapiens polecenia: „zaśpiewaj piosenkę” albo „opowiedz kawał”. W tle gadżeciarskich wyścigów dokonują się jednak arcyważne rozstrzygnięcia. Chciałbym móc napisać, że toczy się jedna z kluczowych w dziejach ludzkości dyskusji etycznych. Tyle że po niedawnej decyzji jednego z najważniejszych informatycznych koncernów, by zamknąć dopiero co powołany zespół ds. etyki, lękam się, że ona się właśnie nie za bardzo toczy. A gra idzie o stawkę arcyważną. Jeśli bowiem decydujemy się na zastępowanie decyzji człowieka rozstrzygnięciami oprogramowania, to – jak się okazało ku zaskoczeniu niektórych inżynierów pewnego oprogramowania – trzeba w program wbudować jakąś etykę, jakąś hierarchię wartości. Przykład?

Pierwszy z brzegu. Jak ma się zachować autonomiczny samochód w sytuacji losowej, w której pojawia się alternatywa: albo uderzyć w przeszkodę (co może się zakończyć śmiercią kierowcy), albo skręcić i uderzyć w przechodniów na chodniku (co może z kolei zakończyć się ich śmiercią)? Co ciekawe, człowiek znajdujący się w takiej sytuacji nie ma czasu na rozważania etyczne. Myślimy na tyle wolno, że jeśli w ogóle zdążymy zadziałać, to będzie to działanie instynktowne, bez świadomego rozważenia „za” i „przeciw”. Maszyny już teraz analizują dane na tyle szybko, że program musi mieć na tę okoliczność wbudowany odpowiedni „etyczny” algorytm. Możemy zatem – upraszczając – zbudować samochody dla altruistów (już widzę w reklamie: „Nasze auto pomoże ci oddać życie za braci”) albo dla egoistów („Twoje bezpieczeństwo jest dla naszego auta najważniejsze”).

Myślę, że powinniśmy – jako ludzie po prostu – domagać się absolutnej jawności w tej dziedzinie. Bo to już nie jest science fiction z filmów. Musimy się domagać, by dyskusja na temat tego, jaką etykę i jakie wartości należy implementować sztucznej inteligencji (zwłaszcza wtedy, gdy nakierowujemy ją na „samorozwój”), toczyła się w świetle jupiterów, przy otwartych na oścież drzwiach. No i trza rzykać. Bardzo intensywnie rzykać za tych, od których te decyzje zależą.
Czerwiec 2019

O samej książce

To jest książka o Kościele – takim, o jakim wielu z nas marzy: uczciwym, rozumnym, prawdomównym, wrażliwym na drugiego człowieka, po prostu ewangelicznym. Autor w niezwykle prosty i jednocześnie trafny sposób diagnozuje to, co nas w Kościele boli, obnaża to, co w nim słabe, co nas zawstydza, często oburza, z czym nie potrafimy sobie poradzić. I wytrąca nas z błogiego spokoju. Bo Kościół, o którym pisze ks. Grzegorz Strzelczyk, to wspólnota ludzi wierzących, odpowiedzialna za siebie, za innych i za wiarę, która nie jest tylko pamiątką po rodzicach, ale sposobem życia.
Książka powstała po to, by niejako dać drugi oddech felietonom ks. Strzelczyka, opublikowanych na przestrzeni kilku lat w miesięczniku „W drodze” w cyklu Śląska prowincja. Choć niektóre z nich napisane zostały przed laty, wciąż zastanawiają swoją aktualnością, a nawet proroczym tonem.

–  Trzeba to powiedzieć wprost: obawiam się – i obym się w tej kwestii mylił – że jednym z głównych powodów, dla których ludzie myślący, świadomi swoich wyborów, nie potrafią sobie znaleźć miejsca w Kościele katolickim, jest dramatyczna jałowość naszego duszpasterstwa, gdy przychodzi mierzyć się z głębszymi potrzebami duchowymi. Prawie wcale nie uczymy medytacji i modlitwy kontemplacyjnej. Trudno w naszych biskupach i księżach dopatrzyć się mistrzów duchowości (a wyjątki tylko potwierdzają regułę). Raczej dajemy się uwodzić formom pobożności obiecującym szybką skuteczność. Nawet z kontemplatywnych świętych usiłujemy – zamiast wzorca cierpliwej kontemplacji – wycisnąć raczej quasi-magiczne modlitwy lub praktyki, które mają przynosić bardziej lub mniej duchowy, ale zawsze pewny i prawie natychmiastowy skutek – pisze w Felietonach zza hołdy ks. Grzegorz Strzelczyk.
Konstrukcja i tematyka książki sprzyja niespiesznej i powtórnej lekturze. Skłania do głębszej refleksji. Inspiruje do dyskusji i wyposaża w racjonalne argumenty.

Rekomendacje:

„Warto wziąć tę książkę do ręki, by uświadomić sobie, że w świecie miliona lajków i wymyślnych inicjatyw prawdziwe ekstremum chrześcijaństwa to zwykłe, proste życie Ewangelią. Także, by zobaczyć, że w Kościele, którego wady niby wszyscy widzimy, ale często ślepo powielamy, jest znacznie więcej mądrości niż głupoty i autor jest tego najlepszym przykładem”. – Paulina Guzik, dziennikarka telewizyjna, prowadząca i autor programu „Między Ziemią a Niebem”.

„Za każdym razem, gdy czytam teksty ks. Strzelczyka, mam nieodparte wrażenie, że to samotny jeździec. W Felietonach zza hołdy widzę potwierdzenie tej intuicji. W króciutkich, ale jakże gęstych w treść, tekstach, wyłania się postać człowieka kochającego Kościół, który może być prostszy w obsłudze niż to widzimy na co dzień. Serdecznie polecam”. – Grzegorz Kramer SJ, jezuita, autor bloga grzegorzkramer.pl

O autorze:
Ks. Grzegorz Strzelczyk (ur. 1971) – prezbiter archidiecezji katowickiej, jeden z najwybitniejszych polskich teologów, dogmatyk, chrystolog, adiunkt Uniwersytetu Śląskiego, dyrektor Ośrodka Formacji Diakonów Stałych, od 2019 roku proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbego w Tychach. Od grudnia 2020 roku członek Zarządu Fundacji Świętego Józefa KEP. Autor wielu książek, m.in.: Ćwiczenia ze szczęścia; Kościół. Niełatwa miłość; Przyjaciel grzeszników. Boga portret własny. Od 2013 roku jest felietonistą miesięcznika „W drodze”. Po godzinach zapalony informatyk i fotograf.  

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11