Wiarą nasiąkł pod Bombajem

Matkę i dwóch braci stracił na nieludzkiej ziemi. ojca odnalazł dopiero, gdy miał 12 lat, bo dzieciństwo spędził 300 km od Bombaju, w osiedlu Valivade-Kolhapur, w sierocińcu dla polskich dzieci. Mimo niełatwych losów, ciągle dostrzega w swoim życiu Boży palec.

Odyseja Homera to fraszka przy historii Polaków, którzy pół świata objechali, zanim szlakiem nadziei trafili do ojczyzny – śmieje się Andrzej Chendyński.

Mamo, palec!

Urodzony we Lwowie trzy lata przed wybuchem wojny, pamięta jedynie kilka obrazów z tego okresu. Toczący się od kilkunastu dni na Wschód bydlęcy wagon pełen stłoczonych, brudnych ciał, i krzyki: „wody, wody”. W wagonie mama Litka pochylająca się nad trójką lwowskich chłopaków: 5-letnim Ziukiem, 3-letnim Andrzejem i rocznym Michałem. Pamięta też step i kołchoz, w którym przy krowach pracowała jego mama i sen o bombie wybijającej okiennicę, która przygniotła mu palec. To musiało być jeszcze we Lwowie, zanim wywieźli ich w kierunku Syberii. I z pewnością po tym, jak ojca – majora, wykładowcę szkoły kadetów we Lwowie – powołano na front.

Najwcześniejsze świadome wspomnienie małego Andrzeja pochodzi już z Indii, osiedla w Valivade-Kolhapur, 300 kilometrów na południe od Bombaju, gdzie trafił z około 5 tysiącami innych dzieci – sierot po rodzicach, którzy skonali z głodu, wycieńczenia i chorób na nieludzkiej rosyjskiej ziemi lub tych, którzy poszli dalej z armią Andersa.

Szukając grobów

Dopiero niedawno udało się Andrzejowi Chendyńskiemu odnaleźć tropy do rodzinnych grobów. Do Katta-Kurgany w Uzbekistanie.

Odkrywał rodzinne nici powoli. – W sierocińcu odwiedzała mnie niania, Maria Stawicka, która do Indii trafiła razem z nami przez syberyjskie stepy. To od niej dowiedziałem się o śmierci mamy i braci, i o drodze, którą przebyłem: przez Kazachstan, Uzbekistan i Persję – wspomina.

Jemu samemu Indie wydawały się rajem. Szkoły nie lubił, więc uciekał z niej, jak tylko się dało. Ale pamięta niezwykłą atmosferę patriotyzmu i autentyczną religijność wszystkich mieszkańców ośrodka, którzy doświadczyli wojennych wywózek. Do dziś lubi szeptać „Aniele Boży…”. Wiarą nasiąkł dzięki opiece katechetki Anieli Wereszczakowej, posłudze ks. Leopolda Dallingera, który przygotował go do Pierwszej Komunii i bierzmowania, ale także harcerskich instruktorów, w tym druha „Rysia”, późniejszego księdza Zdzisława Peszkowskiego.

Samych drużyn w ośrodku Valivade istniało 30. Był kościół z wieżyczką, którą widać na zachowanych zdjęciach, były boiska, domek komendanta, którym okazał się bliski znajomy ojca, kapitan Władysław Jagiełowicz – kwatermistrz wojska Wojska Polskiego. Dzięki perfekcyjnej organizacji obóz przetrwał pięć zamiast trzech planowanych lat.

Ludzi, jak na Boże Ciało

W latach 1942–1948 w Indiach przebywało ponad 5,5 tys. polskich uchodźców, głównie kobiet i dzieci, ewakuowanych po podpisaniu układu Sikorski–Majski w 1941 r. z łagrów, więzień i sowieckich obozów. Dzieci polskie, które trafiły do Indii, wyprowadzone zostały z terenów syberyjskich Związku Radzieckiego przez gen. Władysława Andersa do Iranu, skąd były przesiedlane do różnych krajów świata. Ewakuowanych z ZSRR początkowo umieszczono w obozach w Teheranie, a następnie przetransportowano do obozów Malir i Country Club w okolicach Karaczi. Stąd wyjeżdżali do państw, które wyraziły zgodę na ich przyjęcie. Indie jako pierwsze w 1942 r. zgodziły się przyjąć polskie dzieci i wyrwać je z wojennej zawieruchy.

W latach 1942–1948 w Indiach istniało kilka polskich ośrodków, w których schronienie znalazły kobiety z dziećmi oraz osierocone dzieci. Ośrodek w Valivade był jednak największy. Tak duży, że nabożeństwa w kościele, Andrzej Chendyński porównuje dziś do procesji na Boże Ciało na Krakowskim Przedmieściu.

Dobry maharadża Siwadźi V

Ośrodek powstał w lipcu 1943 r. i został zasiedlony dziećmi z sierocińca w Karaczi-Malir. W 1944 r. do Valivade przeniesiono około połowy dzieci z osiedla Balachadi, a w 1946 r., po likwidacji tego osiedla, pozostałe dzieci i personel. W roku 1945 po zamknięciu obozu Country Club koło Karaczi i przeniesieniu jego mieszkańców osiedle w Valivade osiągnęło maksymalny stan mieszkańców, z czego połowę stanowiły dzieci. Z tego względu w Valivade zorganizowano system oświaty powołując aż cztery szkoły powszechne, gimnazjum i liceum oraz szkołę kupiecką. Młodzież dokształcano na kursach krawieckich, gotowania, drukarskich i introligatorskich. Utrzymywano kontakty ze skautami z Kolhapur i Miraju. Wybudowano kościół, zorganizowano pocztę, straż bezpieczeństwa i straż pożarną. Powstały sklepy, cukiernia, spółdzielnia ogrodnicza. Z czasem otwarto kino i zorganizowano bazar.

Miejscowa ludność przyjęła polskich uchodźców bardzo życzliwie. Teren pod Polskie Osiedle Valivade-Kolhapur udostępniła Rada Stanu miasta Kolhapur za panowania Maharadży Siwadźi V.

Boże palce na każdej stronie

Tych, którzy przeżyli dzięki gościnności Hindusów, ks. Peszkowski nazwał „Indianami”. Do Polski z powrotem trafiło ich zaledwie 500, reszta rozjechała się po świecie.

Andrzej Chendyński w 1947 r. miał prawie 12 lat. Niania nawiązała kontakt z jego ojcem, który po pobycie w niewoli niemieckiej powrócił do kraju. W lutym 1948 r. Andrzej Chendyński wypłynął z Bombaju w kierunku Europy. Kanałem Sueskim dotarł do Rzymu, skąd pociągiem przez Alpy dotarł do Kędzierzyna-Koźla Tu spotkał ojca. Razem przyjechali do Krakowa, do dziadków od strony mamy.

– Od nich odebrałem cenną lekcję kindersztuby, ale szkoły ukończyłem u rodziców ojca, w Dębicy i Paczkowie – mówi Andrzej Chendyński, choć przyznaje, że synowi lwowskiego oficera nie było w życiu łatwo, także w czasie starań o studia. – Ale na mojej drodze Pan Bóg zawsze stawiał dobrych ludzi – dodaje. Tak było z prodziekanem na SGPiS, który po raz kolejny odwrócił karty jego życia, przyznając akademik, stypendium i bony.

– Wiele zawdzięczam Opatrzności, bo czuwała nade mną, lwowskim baciarem. Życie zapisało wiele różnych stron mojej bardzo grubej księgi, ale na każdej z nich można odnaleźć Boży palec – mówi, wspominając także swoją mamę, której uśmiech zna tylko ze zdjęć. Wierzy, że dane mu będzie odwiedzić jej grób.

Andrzej Chendyński ukończył ekonomię w SGPiS (dziś SGH) i dwa inne fakultety. Przez wiele lat był finansistą. Od 2007 r. jest także prezesem Koła Polaków z Indii z lat 1942–1948 i głównym organizatorem światowych zjazdów Polaków z Indii, które odbywają się co dwa lata. Dziś na świecie żyje kilkuset ocalonych z ośrodka w Valivade. W Polsce mieszka około 80 takich osób, znacznie więcej – w Londynie.

Członkowie Koła, wdzięczni

Bogu za opiekę, postanowili ufundować tablicę w Świątyni Opatrzności Bożej, w pobliżu grobu ich przyjaciela, druha „Rysia”, czyli ks. Zdzisława Peszkowskiego. I obok ks. Jana Twardowskiego, który chrzcił córkę Chendyńskiego.

„Za ocalenie z sowieckiej niewoli i bezpieczną przystań na indyjskiej ziemi w osiedlu Valivade-Kolhapur dla pięciu tysięcy polskich wygnańców”.

«« | « | 1 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11