Metody pani Alicji

GN 40/2011 Łowicz

publikacja 21.10.2011 06:30

O modlitwach na przerwie, rozmiękczaniu twardzieli i umowie z Matką Bożą z Alicją Bochenek, emerytowaną katechetką z Sochaczewa, rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

To pierwszy rok od 18 lat, w którym w Dniu Nauczyciela nie będzie pani w szkole. Czy w takich chwilach tęskni się bardziej i chce się tam wracać?

ALICJA BOCHENEK: – Może zabrzmi to dziwnie, ale mimo tego, że przeszłam na emeryturę, ze szkoły nie odeszłam. Przestałam tam tylko chodzić i uczyć katechezy. Nadal jednak głęboko w sercu noszę swoich uczniów i, tak jak dawniej, każdego dnia modlę się za nich. Staram się też być otwarta na ich potrzeby. Wiele razy im powtarzałam, że w chwilach trudnych mogą się do mnie zwracać, prosić o rozmowę, wsparcie. Oni wiedzą, że nie były to słowa rzucane na wiatr. Gdy zaś idzie o powrót do szkoły, to na razie o takim nie myślę. Wszystko ma swój czas, jak mówi Biblia. Mój pozwala mi teraz na odpoczynek i refleksję.

Nauka religii bez wątpienia nie należy do łatwych, bo przecież podczas katechezy nie chodzi tylko o przekazanie wiedzy. Jaki był Pani klucz do pracy z młodzieżą?

– Katecheza nie może kończyć się w ramach 45 minut. Dla mnie zaczynała się ona poranną Mszą św., podczas której modliłam się za wszystkich swoich uczniów. Szczególnie powierzałam tych, z którymi danego dnia miałam mieć lekcję. Przy wieczornej modlitwie też ich nie brakowało. Na zajęciach chętnie dzieliłam się z nimi swoim doświadczeniem wiary. Opowiadałam im o pielgrzymkach, rekolekcjach, sile, jaką daje mi Różaniec. Dziś część katechetów nastawia się jedynie na przekazanie wiedzy. A dzieci i młodzież potrzebują czegoś więcej. Chcą widzieć świadka, który o Bogu będzie mówił jak o swoim przyjacielu, o kimś z rodziny, do kogo przychodzi, z kim każdego dnia rozmawia. Wtedy może zrodzić się pragnienie: Poznaj mnie z Nim.

Wtedy prowadzenie katechezy jest znacznie ułatwione?

– Tak. Uczniowie bardzo szybko wyczuwają, z kim mają do czynienia. Jeśli nie mają przed sobą świadka, są nieufni, zaczepni i mało zaangażowani. Nauka religii była dla mnie szkołą miłości i cierpliwości. Nikogo nie zmuszałam do modlitwy, wiary. Czekałam. Wiedziałam, że cierpliwością i otwartością można rozmiękczyć nawet największych twardzieli.

Wiem, że w chwilach trudnych młodzież prosiła Panią o wspólną modlitwę. mieliście też jakąś grupę modlitewną.

– Nieraz zdarzało się, że ktoś prosił o radę czy pomoc. Każdą rozmowę kończyłam westchnieniem do Boga. Razem z młodzieżą modliłam się też przed egzaminami, trudną klasówką. Gdy pracowałam w Gimnazjum Powiatowym w Sochaczewie, po obejrzeniu filmu „Czy diabeł istnieje naprawdę”, zawiązaliśmy koło religijne. Spotykaliśmy się w szkole dwa razy w tygodniu. Czytaliśmy Pismo Święte, odmawialiśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Chętnych nie brakowało.

Skąd w Pani taka gorliwość i podporządkowywanie całego życia Bogu?

– Myślę, że wyniosłam to z domu. Od dziecka lubiłam się modlić. Mama prowadzała mnie na wszystkie nabożeństwa. Sypałam kwiatki, nosiłam małą chorągiew św. Tereski. Mój ojciec był zaprzyjaźniony z proboszczem, któremu obrabiał pole. Takie były początki. Później wiele razy doświadczyłam obecności i pomocy Bożej, dzięki czemu moja wiara się umacniała.

Zawsze dotrzymywała pani też słowa danego Maryi. Tak było choćby w przypadku choroby córki.

– Moja córka, jako dziecko, bardzo chorowała. Istniała obawa, że może umrzeć. Będąc w Miedniewicach na pielgrzymce, prosiłam Matkę Bożą Świętorodzinną o pomoc. Obiecałam jej wtedy, że jeśli mała wyzdrowieje, to za rok przyjdę tam razem z nią. Słowa dotrzymałam, pomimo że powrót do zdrowia nie był całkowity. Do dziś pamiętam, jak moja mama, patrząc na jej chude nóżki, twierdziła, że zwariowałam, zabierając ją na pielgrzymkę. A ona przez całą drogę szła, nawet raz nie wołając o wzięcie na ręce. Potem było już tylko lepiej.

To między innymi z tego powodu została pani katechetką?

– Można tak powiedzieć. Kiedy podpisano konkordat, ks. Piotr Żądło zaproponował mi, bym zmieniła zawód. Miałam dobrą pracę, w której sporo zarabiałam, ale mimo to zdecydowałam Się na zmianę. Chciałam w ten sposób podziękować Maryi za wszelkie łaski. Cieszyłam się też, że o Jej dobroci będę mogła opowiadać innym. I choć rodzina była przeciwna, skończyłam kolegium katechetyczne, a potem studia na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Pracując najpierw w przedszkolu, potem w szkole podstawowej i na końcu w gimnazjum i liceum, uzyskałam tytuł nauczyciela dyplomowanego i mianowanego. Dziś, gdy już nie pracuję, mam nadzieję, że z mojej pracy zadowolona była także Matka Boża.