Co Jezus powiedział Rozalii Celakównie?

Marcin Jakimowicz

GN 36/2011 |

publikacja 08.09.2011 00:15

O jej przesłaniu i drodze pod górkę z Kościołem z o. Wojciechem Ziółkiem, prowincjałem krakowskich jezuitów, rozmawia Marcin Jakimowicz.

Co Jezus powiedział Rozalii Celakównie? Roman Koszowski Ojciec Wojciech Ziółek

Marcin Jakimowicz: Jakie było główne przesłanie Rozalii Celakówny?

O. Wojciech Ziółek: – To była wielka czcicielka Serca Jezusa. Dziś często o tym zapominamy, bo wciąż akcentowane jest tylko jedno zdanie, w którym napisała, że chce, by obwołano Chrystusa królem. A to jest tylko jedno zdanie. Cała reszta to był gorący kult Serca Jezusa i pragnienie intronizacji tegoż Serca. We wrzawie o intronizację Chrystusa całkowicie zapomina się o głównym przesłaniu Rozalii: o tym, by od Serca Jezusowego uczyć się miłości. To jest istota przesłania. A tymczasem czyni się zeń instrument jakichś ideologicznych i politycznych gier. Nie tędy droga! Czy Jan Paweł II, zawierzający świat Bożemu Miłosierdziu lub oddający go we władanie Maryi, zrobił z tego wydarzenie polityczne? Czy dokonał tego w ONZ-ecie? Sprosił prezydentów wszystkich państw i zaproponował: panowie, podpisujemy? Nie. Bo istotą takich aktów nie jest wymiar polityczny. Polityczne konteksty zmieniają się. Pozostaje wierność Bogu, wierność serca.

 

To dlaczego wciąż cytowane jest to jedno – wyrwane z kontekstu – zdanie, a w Kościele wyrósł prężny ruch intronizacyjny? Z tęsknoty za monarchią?

– Z tęsknoty starej i grzesznej jak świat, z tęsknoty za tym, byśmy jako chrześcijanie i katolicy mieli jakiegoś porządnego, potężnego króla, a nie takiego wyszydzonego i oplutego, którego inni biją po głowie. To nie jest nowa tęsknota. Warto zajrzeć do Ewangelii. Już tam tłum chciał obwołać Pana Jezusa królem. Kiedy? Zaraz po rozmnożeniu chleba, kiedy ludzie zobaczyli, co zrobił, i pomyśleli sobie, że to bardzo obrotny i zaradny gość, bo kilkoma chlebami potrafił nakarmić parę tysięcy. Ale Pan Jezus, gdy poznał ich zamiary, nie pozwolił na traktowanie Go jak gwaranta dobrobytu i dostatku, lecz „oddalił się sam na górę”. Bo On nie przyszedł po to, byśmy mieli chleba pod dostatkiem, tylko po to, by nauczyć nas dawać siebie innym, jak chleb. My jednak, podobnie jak tłum z Ewangelii, o wiele bardziej koncentrujemy się na tym, co jest materialnie wymierne, czyli na pieniądzach, znaczeniu i władzy, niż na tym, co jest istotą.

Próba obwołania Go królem – w tym ziemskim, materialnym wymiarze – zawsze była, jest i będzie prostą konsekwencją takiej naszej skłonności. To jest jedna z największych pokus w historii zbawienia. W Pierwszej Księdze Samuela czytamy, że starszyzna Izraela woła: „Chcemy mieć króla! Żeby panował nad nami, żebyśmy byli jak inne narody”. Tyle tylko, że zarówno Izrael, jak i Kościół to jest lud wybrany, który właśnie z tej racji nie jest i nie może być „jak inne narody”. Posiadanie króla „jak inne narody” daje fałszywe poczucie bezpieczeństwa, ale de facto jest grzesznym brakiem zaufania i odrzuceniem Boga żywego: „Mnie odrzucają jako króla nad sobą”. Wołanie o to, by Pana Jezusa obwołać królem, na wzór władców tego świata, jest uleganiem tej samej pokusie. Z całym szacunkiem dla zaangażowanych w to osób i dla ich dobrych intencji, ale myślę, że to jakaś kontynuacja krzyku: „Nie mamy króla poza cezarem!”. Co to znaczy? Że ci, którzy przyszli do Piłata, czyli nasi przodkowie w buncie, wołali de facto: „Nie chcemy takiego mesjasza, jakiego ukazuje w swej Ewangelii św. Jan. Nie chcemy mieć za króla oplutego, bezbronnego i zhańbionego człowieka z cierniową koroną na głowie. Wolimy cezara”. A tymczasem cała Ewangelia wskazuje właśnie na tego wzgardzonego przez ludzi Sługę Jahwe i nie pozostawiając żadnych złudzeń, mówi: „Oto król wasz!”. A gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, to niech spojrzy na napis umieszczony na krzyżu. To jest nasz król, który jednak sam o sobie mówi: „Królestwo moje nie jest z tego świata”.

Tyle że wielu ludzi, powołujących się na Celakównę, argumentuje: My, Polacy, mamy do tego prawo. Jesteśmy krajem wybranym. I tu padają nazwiska: Faustyny Kowalskiej, Jana Pawła II.

– Nie mam prawa oceniać ludzi. Mam obowiązek się za nich modlić. Myślę jednak, że takie argumentacje rodzą się z tego, że gdy komuś jest źle, to próbuje się dowartościować i osłodzić sobie życie. Każdy z nas tak postępuje. Ważne jednak, na czym się koncentrujemy w tym dowartościowywaniu siebie. To prawda, że mamy Faustynę i Jana Pawła II. Ale spójrzmy na takie Włochy, skąd pochodzą i Franciszek, i Katarzyna Sieneńska, i don Bosco, i tylu mistyków, i tylu papieży...

…i ojciec Pio na deser…

– Tak jest! I jeszcze pochowani są tam Piotr z Pawłem i dzięki temu w Rzymie jest stolica chrześcijaństwa. Albo zerknijmy na Hiszpanię, z której pochodzą i Jan od Krzyża, i Teresa Wielka, i Izydor, i Franciszek Ksawery, i Ignacy Loyola, i z której wiara rozlała się na całą Amerykę Południową. Nie warto dowartościowywać się w ten sposób. Pan Bóg patrzy w serce, nie na to, co na zewnątrz. Przekonanie, że „Abrahama mamy za ojca” jest bardzo zgubne, bo „z tych kamieni Bóg może wzbudzić synów Abrahama”. Z tych kamieni!

Czy zawirowania wokół Celakówny i jednoznaczna deklaracja biskupów piszących, że nie widzą potrzeby intronizacji Chrystusa na króla Polski, zablokują proces beatyfikacyjny pielęgniarki?

– Wszystkie dokumenty są przekazane do Rzymu. To, co zrobi Stolica Święta, jest kompletnie poza zasięgiem prowincjała jezuitów (śmiech). Pan Bóg ma swe drogi. Ale oczywiście kongregacja ma doskonałe rozeznanie, jaka atmosfera panuje wokół tego czy innego procesu. Niewątpliwie cała ta wrzawa wznieca sporo kurzu, ale ufam, że gdy on opadnie, okaże się, o co naprawdę chodziło i co jest istotą pism i życia Rozalii.

Dlaczego kapłani związani z tym kultem mają, delikatnie rzecz ujmując, pod górkę z Kościołem?

– To, że mają pod górkę, to świetnie. I sobie samemu, i moim braciom życzyłbym, byśmy mieli pod górkę z Kościołem. To pozytywny znak. W powołanie księdza wpisane jest bowiem to, by był wiernym Bogu i człowiekowi. Wypełnianie tego powołania rodzi ogromne napięcie. Jak być wiernym i temu, i temu? Człowiek jest rozdarty, nie potrafi temu sprostać, popełnia błędy i na ich skutek jest nieraz stawiany przez Kościół do pionu. To bardzo dobrze! Przecież w kapłaństwie nie chodzi o to, by być grzecznym i, broń Boże, nie wychylać się. To, że takie przywoływanie przez Kościół do szeregu jest dla kogoś bolesne, to dobry znak, który mówi, że ten ktoś naprawdę identyfikuje się z Kościołem. Dlatego go tak boli. Łzy to znak, że bije serce. Wielcy ludzie Kościoła, którzy nieraz byli prekursorami wielkich idei czy dzieł, gdy przyszło upomnienie ze strony hierarchii, potrafili z pokorą przyjąć oczywistą, choć bolesną prawdę: „Nie jestem pępkiem świata. Tym, kto określa mą wierność, jest Kościół hierarchiczny, który mnie zrodził do życia wiecznego”. Tylko ten nie jest ganiony, kto nic nie robi. Jednak czymś innym jest wadzić się z Kościołem, a czymś zupełnie innym powiedzieć: „Wypowiadam posłuszeństwo mojemu biskupowi”. Święty Ignacy Loyola żył w czasach, gdy hierarchia była przykładem wszystkiego, ale nie cnót do naśladowania.

Obraz nędzy i rozpaczy?

– Tak! Ignacy był tego wszystkiego świadom i dlatego nie chciał, by pierwsi jezuici spotykali się często z biskupami czy kardynałami, by tamci nie mieli na nich złego wpływu. Ale choć jasno i wyraźnie mówił: „uczynków ich nie naśladujcie” to jeszcze wyraźniej nakazywał jezuitom: „czyńcie i zachowujcie wszystko, co wam polecą”. To nie była kwestia dyscypliny, tylko miłości, bo on Kościół kochał gorąco i czule. Pisał: „Kościół hierarchiczny to nasza święta Matka, prawdziwa Oblubienica Chrystusa”. Niesamowicie pięknym wyrazem tej miłości są reguły o trzymaniu z Kościołem. Kazał nam w nich z Kościołem „trzymać”, współodczuwać z nim i być mu posłusznym. Wychodził bowiem z innego założenia niż współczesny mu Luter i chcąc jak tamten zreformować Kościół, nie potępiał, nie odcinał się i nie twierdził, że jedynie on ma rację. Chciał nawracać Kościół, nawracając się razem z nim i w nim. Co więcej, on kazał nam Kościół i to, co jest w Kościele… chwalić. Ten Kościół z połowy XVII wieku! Bo właśnie ten, a nie inny, i właśnie taki, a nie inny Kościół ukochał Pan Jezus.

Ślepe jezuickie posłuszeństwo?

– Nie! Prawdziwa wiara we Wcielenie! Wierzę, że ten sam Duch, który wskrzesił Jezusa, jest obecny w konkretnych biskupach, kardynałach, papieżu. Innymi słowy, Ignacy mówił coś takiego: „Chłopie, jeśli inni widzą czarne, a ty białe, to nie myśl, że wszyscy inni błądzą, a ty pozjadałeś wszystkie rozumy, tylko się raczej zastanów, czy czasami nie masz wady wzroku. Usiądź albo klęknij i pomyśl, czy ty nie cierpisz na jakiś duchowy daltonizm, a nie ogłaszaj zaraz całemu światu, że masz plan ratowania Kościoła”. Dla Ignacego Kościół to matka. To dla nas ważna wskazówka. Bo matka może być już stara i siwa, mocno niedołężna i poorana zmarszczkami, może powtarzać w kółko to samo, ale to jest moja matka, ta, która mnie urodziła i wychowała. Ona ma prawo mnie pouczać i zwracać mi uwagę, bo bez niej by mnie nie było, bo dzięki jej troskliwej miłości istnieję. I żeby było jasne: mówię tak nie dlatego, że jestem katolikiem i jezuitą. Raczej o tyle nimi jestem, o ile tak właśnie mówię i postępuję.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.