Ich Ameryka

Teresa Sienkiewicz-Miś, Anna Kwaśnicka; GN 31/2011 Opole

publikacja 18.08.2011 07:00

W gronie misjonarzy z diecezji opolskiej pracujących w krajach Ameryki Południowej są s. Helena Kuc i ks. Jan Lachowiecki. Oboje goszcząc w Polsce z chęcią opowiadali o swojej codzienności.

Ich Ameryka TS-M; AK/ GN Ks. Lachowiecki (L); s. Helena Kuc (P)

Ksiadz Jan Lachowiecki tradycyjnie urlop spędza w Niewodnikach, w parafii św. Mikołaja w Żelaznej, w domu siostry Anny i jej męża Macieja. Jest też stałym gościem ks. proboszcza Edmunda Sachty. Ich wieloletnia przyjaźń pozwala na szczerą rozmowę na tematy osobiste, religijne, społeczne. Chociaż, jak mogłam usłyszeć, głównie dotyczy ona spraw duszpasterskich, uczestnictwa wiernych w liturgii Mszy św. i nabożeństwach, głoszenia kazań, zachowań i gestów podczas liturgii, skupienia, doboru pieśni. Ksiadz Edmund Sachta i jego parafinie znają potrzeby parafii ks. Lachowieckiego, od początku wspierają misjonarza i cieszą się jego sukcesami. Teraz śpiewają „Te Deum ladamus” za 25 lat pracy misyjnej w Peru, dziękując razem z ks. Lachowieckim za wszystko, czego udało mu się dokonać.

– Tylko jego wielka skromność i pokora nie pozwalają mu głośno mówić, że jest człowiekiem sukcesu. A tak przecież jest, bo przetrwał najtrudniejsze chwile budowania wspólnoty parafialnej w Parroquia San Pedro w Cumba, w diecezji Chachapoyas. Pokonał czas adaptacji i zdobył zaufanie swoich parafian, którzy, jak sam mówi, przychodzą do niego po radę w każdej skomplikowanej sprawie osobistej, rodzinnej, zawodowej. Biskup ordynariusz Emiliano A. Cisneros jest jego przyjacielem, bardzo ceni jego pracę i za każdym razem, gdy ks. Jan jedzie na urlop, prosi go, by nie został w Polsce – mówi ks. Sachta.

Tych sukcesów, którymi ks. Jan nie chce się chwalić, jest wiele. 25 lat pracy duszpasterskiej w parafii liczącej 32 wioski, leżące głównie w górach, do których w porze deszczowej Dotarcie jest wielkim wyzwaniem. „Padre” ma w każdej wsi kaplicę, katechistów i wiernych, którzy zawsze czekają na niego. I chociaż, jak opowiada misjonarz, zdarza się, że każe im powtórzyć „Credo”, zbyt szybko i bezmyślnie wypowiedziane, to widzi ich gorliwość w chodzeniu do kościoła i słuchaniu kazania, zwłaszcza gdy prowadzone jest w formie dialogu. Sukcesem z pewnością jest pięciu wyświęconych w tym czasie w parafii księży oraz studia sześciu kleryków. 7 grudnia 2010 r. w Cumbie, w wigilię uroczystości Niepokalanego Poczęcia NMP, odbyła się konsekracja budowanego przez ks. Jana Lachowieckiego przez 10 lat kościoła – pięknego, solidnego, odpornego na wstrząsy tektoniczne, największego w diecezji (o wymiarach 46 ¬ 15 m). Wkrótce na terenie parafii wybudowana zostanie największa hydroelektrownia w Peru, na rzece Maronion (główny dopływ Amazonki), piąta co do wielkości w Ameryce Południowej. Duży kościół jest tu potrzebny.

Ksiądz Jan Lachowiecki nie lubi rozgłosu ani jubileuszy. Pragnie jedynie, podsumowując 25-letni pobyt na misjach w Peru, podziękować Bogu za wszelkie łaski, a ludziom za modlitwę i życzliwość. Szczególne podziękowania kieruje do abp. Alfonsa Nossola za zainteresowanie jego pracą misyjną i problemami Kościoła w Peru. Dziękuje wszystkim ofiarodawcom, łącznie z Diecezjalnym Funduszem Pomocy Misjonarzom. Dziękuje za pomoc ks. prałatowi Wolfgangowi Globischowi. Otrzymał pieniądze na budowę świątyni od znajomych księży proboszczów i ich parafian – gdy w czasie urlopów w 2004 i 2007 r. głosząc kazania, poprosił o wsparcie – z Budkowic Starych (śp. ks. Jerzy Bortel), z Opola, z par. bł. Czesława (ks. Stanisław Dworzak), z Jaryszowa (ks. Krystian Krawiec), z Gorzowa Śl. (ks. Józef Dziuk), z Opola-Półwsi (ks. Tadeusz Słocki), z Tuł (ks. Rajmund Kała), z Kórnicy (ks. Józef Niedziela), z Modzurówa (ks. Joachim Kroll), z Olesna (ks. Zbigniew Donarski), z Opola-Szczepanowic (ks. Zygmunt Lubieniecki), z Dobrzenia Wielkiego (ks. Jan Polok), z Prudnika (ks. Stanisław Bogaczewicz). Misjonarz podkreśla, że dużym wsparciem duchowym i materialnym przez całe 25-lecie jest parafia Żelazna, z proboszczem i jego siostrą Anną wraz z mężem Maciejem.

Ksiądz Jan Lachowiecki: – Jestem szczęśliwy, bo jak dotychczas udało mi się pokonać samość (nie mylić z „samotnością”, bo jest ze mną Jezus). Nikt nie pyta misjonarza, czy ma pieniądze na skarpetki, czy spodnie. Jest sam i w tym byciu samym może przyjść moment frustracji, a nikt mu dłoni nie poda, więc może wpaść w alkoholizm albo zwariować. Stąd nie wolno wieszać psów na misjonarzach, którzy nie wytrzymują, którzy mają problemy ze sobą, którzy odchodzą z misji. Bo tutaj są szalone odległości, czasem na nic nie masz pieniędzy. Nie masz możliwości odwiedzenia drugiego kapłana, nie możesz nawet pojechać do biskupa, bo to bardzo daleko. Więc tak myślę, że ludzi niezaradnych nie należy posyłać na misje. Nie wystarczy, że ktoś został przygotowany, żeby być dobrym księdzem. To za mało. On musi umieć sobie ugotować, podłączyć prąd, doprowadzić wodę, naprawić dach. On musi sobie poradzić z każdą przeszkodą. Moja samość jest nie do wytrzymania w Boże Narodzenie. Ale wiem, jak ją przetrwać. Układam specjalny plan duszpasterski: idę w góry do najdalej oddalonych wsi i wracam tak zmęczony, że padam i nie mam czasu o niej myśleć.

Modlić się życiem

Anna Kwaśnicka: Dlaczego wybrała Siostra Argentynę?

Helena Kuc SSpS: – Wstępując do Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego, byłam zakochana w Panu Jezusie, o pracy na innych kontynentach nie myślałam. Ważne dla mnie było odnalezienie Boga w drugim człowieku. To jak w poezji o. Henryka Kałuży, którego tomik wierszy „Modlitwa z ulicy” zafascynował mnie. On wszystko, co widział, idąc z domu na uniwersytet, obracał w modlitwę. Z czasem zaczęłam odkrywać Boga w człowieku tym najbiedniejszym. Po ślubach wieczystych wyjechałam do Argentyny, bo taka była potrzeba zgromadzenia.

Na początku przez 7 lat mieszkałam na południu kraju, gdzie zajmowałam się duszpasterstwem plemienia Mapuche. Prowadziłyśmy tam parafię, do której kapłan przyjeżdżał raz w miesiącu. Indianie traktowani są jako margines społeczny. Niedokształceni, o ciemnym kolorze skóry. Dopiero przy zmianie konstytucji w 1994 r. przyznano, że Argentyna jest krajem wielokulturowym, pozwalając m.in. na nauczanie języków plemiennych. Jednak dzieci, wciąż uczą się z argentyńskich podręczników, gdzie informacje o ich plemieniu są pisane w czasie przeszłym, jakby już wymarło.

Później Siostra pracowała w stolicy. Jak tam wyglądało życie?

– W Buenos Aires na wysypisku śmieci w ciągu nocy potrafi powstać wiele domków. W takich dzielnicach biedy mieszkają m.in. imigranci z sąsiednich krajów, którzy są źle widziani przez Argentyńczyków. Z czasem dorabiają się, stawiają domy o lepszym standardzie, państwo podłącza im prąd i cała dzielnica zmienia charakter. Jednak nim to nastąpi, ktoś musi tym ludziom pomóc, a wielu nie chodzi do nich ze strachu. Kobiety pracują jako sprzątaczki, mężczyźni głównie w budownictwie. Ale problemem są i prostytucja, i handel narkotykami. W jednej z takich dzielnic uruchomiliśmy jadalnię. To był priorytet. Dopiero z czasem można było myśleć o postawieniu kaplicy. Odwiedzałam rodziny, organizowałam katechezę, zapraszałam do naszego kościoła parafialnego w sąsiedniej dzielnicy. Kiedy podczas procesji odpustowej nasz ksiądz pierwszy raz przekroczył granice dzielnicy biedy, zaskoczyła go religijność i otwartość tych ludzi.

A na trzeciej placowce, w Mar del Plata, komu Siostra pomaga?

– Jadąc do dużego miasta turystycznego, zastanawiałam się, co tam będę robić. Wiedziałam, że studia, na które skierowało mnie zgromadzenie, i praca w kwartalniku misyjnym to jedno, ale Bóg  na pewno do kogoś mnie kieruje. Posłał mnie do ludzi z ulicy. Przygotowujemy noce charytatywne z kolacją, w które zaangażowało się 7 parafii. Każda z nich jednego dnia rozwozi jedzenie. Posłał mnie również do więźniów, by zapewniać im opiekę duszpasterską.

Chrystus mówił „Byłem w więzieniu, a przyszliście do mnie” (Mt. 25,36). Wielu traktuje osadzonych jako ludzi straconych, ale musimy patrzeć oczami Bożymi, a nie ludzkimi i dostrzegać w nich godność człowieka, którą mają. W Mar del Plata są trzy więzienia, w jednym jestem kapelanem. W większości osadzonymi są ludzie, którzy nigdy nie mieli styczności z Kościołem, dlatego różnymi kanałami staramy się do nich docierać, a w którymś momencie Pan Bóg posieje ziarno, choć to nie znaczy, że my będziemy widzieć plony. Wielu do więzienia wraca, bo społeczeństwo ich odrzuca, a oni sami nie radzą sobie na wolności. Naszym założeniem w duszpasterstwie jest świat bez więzień. Nie można zła zamknąć za kratami. Zło trzeba uleczyć, wielu osadzonych potrzebuje innej, specjalistycznej pomocy.

Spotyka się Siostra również z transwestytami…

– Karmelitanka z południa Argentyny skontaktowała się ze mną, mówiąc o transwestytach z Mar del Plata, którzy potrzebują opieki duchowej i wsparcia. Jest ich tu ponad 200, ale na razie osobisty kontakt utrzymuję z 4–5 osobami. Spotykam się z nimi i po prostu słucham, jak się czują, jaka jest ich historia, dlaczego taka zamiana. Czasem zakończymy modlitwą. To jedyne, co mogę zrobić. Przecież Bóg ukochał nas wszystkich i oddał życie za każdego z nas. Dlatego choć są odrzuceni przez społeczeństwo. Nie ma dla nich duszpasterstwa. I choć jest to trudna sytuacja dla Kościoła, musimy pytać, jak stanąć obok tych osób. Nie wiem, czy to choroba, na razie nie wiem, co myśleć, ale chcę im ofiarowywać swoje serce i uszy. Tyle mogę zrobić. A przecież miłość jest kluczem do pełnego rozwoju człowieka. Wraz z łaską Bożą leczy osoby poranione dając im szansę by się zmieniły.

Nie nosi Siostra habitu. Czy tak jest łatwiej?

– Są dwie strony medalu, bo habit jest znakiem zewnętrznym, ale w świecie, w którym żyjemy, nie dla wszystkich jest znakiem pozytywnym. Każda prowincja oddzielnie decyduje, czy siostry mogą ubierać się po świecku, a oprócz tego każda z sióstr z prowincji, w której jest taka zgoda, sama wybiera między habitem a strojem świeckim. W mojej prowincji większość sióstr nosi habit, ja od 1999 roku nie. Najważniejsze, by swoim życiem świadczyć o wartości ślubów zakonnych, dlatego proszę Boga, by inni mogli Go we mnie zobaczyć. Cieszy mnie, gdy ktoś po czasie mówi mi, że wydawało mu się, że jestem siostrą zakonną. Od ubioru ważniejsze są czyny.

Helena Kuc SSpS

Pochodzi z Zimnic Małych, w 1986 roku złożyła pierwsze śluby w Zgromadzeniu Misyjnym Służebnic Ducha świętego. Od 1993 roku pracuje na misjach w Argentynie. Obecnie posługuje na placówce w Mar del Plata, gdzie jest kapelanem więziennym, pierwszą kobietą powołaną na tę funkcję przez biskupa, wspiera społeczność transwestytów, a także redaguje kwartalnik „Misiones en el Mundo” oraz stronę internetową zgromadzenia www.sspsars.org.