Był żywą relikwią

Ks. Rafał Kowalski; GN 32/2011 Wrocław

publikacja 14.08.2011 06:30

Przypuszczalnie nigdy by się nie spotkali. Jeden był żołnierzem, drugi złożył śluby zakonne. Pewnego dnia Rajmund i Franciszek jeden jedyny raz spojrzeli sobie w oczy. Dla tego pierwszego to były ostatnie minuty życia.

Był żywą relikwią   ks. Rafał Kowalski/ GN Tablica pod pomnikiem upamiętnia scenę dziesiątkowania więźniów. Wyrwa oznacza miejsce, które zajął św. o. Maksymilian Kolbe. Scena jak z filmu o II wojnie światowej. Najpierw ucieczka z obozu koncentracyjnego, później apel i wytypowanie tych, którzy mają zostać zgładzeni, ponosząc karę za uciekinierów. Co dziesiąty występuje z szeregu. Kiedy przychodzi kolej na Franciszka, ten, przerażony, potrafi jedynie wyjąkać, że ma żonę i dzieci. Rajmund występuje z szeregu. Zgłasza się na ochotnika. Chce oddać życie za współwięźnia.

Tym razem to jednak nie był film, a główni bohaterowie nie byli zawodowymi aktorami. Franciszek Gajowniczek i Rajmund Kolbe, który od momentu wstąpienia do franciszkanów konwentualnych nosił imiona Maksymilian Maria, 29 lipca 1941 r. widzieli się po raz ostatni. Po apelu o. Maksymilian trafił do bunkra głodowego, gdzie 14 sierpnia zmarł, dobity przez esesmana zastrzykiem fenolu. Jego ciało zostało spalone w obozowym krematorium. Franciszek Gajowniczek został przeniesiony do obozu w Sachsenhausen, gdzie doczekał się wyzwolenia przez Amerykanów. Po wojnie wrócił do domu. Swoich dwóch synów już nie spotkał. Zginęli podczas bombardowania Rawy  Mazowieckiej podczas sowieckiej ofensywy. Razem z żoną zamieszkał w Brzegu nad Odrą.

Ani słowa o Maksymilianie

– Pierwszy raz spotkałem się z panem Gajowniczkiem, kiedy zostałem skierowany do pracy duszpasterskiej w parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego – wspomina ks. prałat Bolesław Robaczek, aktualnie proboszcz tej najstarszej brzeskiej wspólnoty parafialnej. – Moim głównym zadaniem była opieka nad klerykami powołanymi do wojska i skierowanymi do jednostki znajdującej się w naszym mieście. Zwraca uwagę, że był to czas, kiedy coraz głośniej mówiło się o heroizmie o. Maksymiliana Kolbego. Kandydaci na kapłanów,którzy przybywali na Dolny Śląsk z całej Polski, koniecznie chcieli poznać człowieka, za którego franciszkanin oddał życie. Ksiądz Robaczek zorganizował spotkanie, na które zaprosił pana Franciszka. Ten z pasją opowiadał o wszystkim: o wojnie, o warunkach panujących w obozie, o życiu w niewoli, traktowaniu jeńców przez hitlerowców, jednak dało się wyczuć, że unika tematu męczeńskiej śmierci o. Maksymiliana. Klerycy nie dawali za wygraną. Nalegali, by mówił o zakonniku. Nie dał się przekonać. – Dopiero później dowiedziałem się, że ówczesne władze zakazały mu rozgłaszania tego, co dokonało się w Auschwitz. On się po prostu bał. Głośno zaczął mówić na ten temat dopiero, gdy o. Kolbe został wyniesiony na ołtarze – zaznacza proboszcz z Brzegu.

Ciekawe jest także to, że F. Gajowniczek niewiele potrafił powiedzieć o samym apelu, w czasie którego został skazany na śmierć. Mówił zawsze o ucieczce, odliczaniu do dziesięciu i podkreślał, że był w szoku i nie pamięta dokładnie tych dramatycznych chwil; po wojnie dały o nich świadectwo inne osoby. – Bezsprzecznie jednak w czasie tego apelu dokonał się pierwszy cud – uważa ks. Robaczek. – Przecież mogli zginąć razem. Dla Niemców nie było żadnego problemu, by zabić zarówno pana Franciszka, jak i o. Maksymiliana. Tymczasem – jak wspominał F. Gajowniczek – jeden z żołnierzy wepchnął go z powrotem do szeregu. Zrobił to na tyle mocno, że więzień upadł. Nie widział ani twarzy zakonnika, ani nawet nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Współwięźniowie pomogli mu wstać i przejść do baraku.

Nie chciał być bohaterem

Człowiek, za którego oddał życie o. Maksymilian Kolbe, dokładnie 50 lat mieszkał na terenie naszej diecezji. – Zawsze był blisko Kościoła. Prosty, bardzo skromny człowiek, głęboko wierzący i praktykujący – mówi o Franciszku Gajowniczku jego proboszcz. Wspomina, że krążyły po Brzegu różne krytyczne głosy dotyczące jego pierwszych lat pobytu w tym mieście. – Najczęściej wynikało to z tego, że pracował w miejscowym urzędzie skarbowym i jako – nazwijmy to – poborca podatkowy bardzo skrupulatnie wykonywał swoje obowiązki – wyjaśnia ks. B. Robaczek. – Zaraz po „Non possumus” prymasa Wyszyńskiego często złośliwie karano księży różnego rodzaju mandatami za najdrobniejsze uchybienia w sprawach rozliczeń podatkowych. Osobiście tego nie widziałem, jednak opowiadano, że pan Gajowniczek został skierowany na plebanię, by zająć samochód ówczesnego proboszcza – ks. Kazimierza Makarskiego. Nie wiemy w jaki sposób, ale ksiądz został wcześniej uprzedzony o tej akcji i wywiózł swój pojazd do znajomego, mieszkającego w sąsiedniej wsi. Następnego dnia pan Franciszek pojawił się i zapieczętował pusty garaż. Obowiązek swój wypełnił – opowiada ks. B. Robaczek.

Był żywą relikwią   Archiwum Franciszkanów, Niepokalanów. Reprodukcja Henryk Przondziono Franciszek Gajowniczek przed Janem Pawłem II w czasie jego wizyty w Niepokalanowie 18 czerwca 1983 r. Na skromność Franciszka Gajowniczka zwraca także uwagę o. dr Marek Augustyn OFMConv, obecnie proboszcz wrocławskiej parafii pw. św. Karola Boromeusza. – Spotkałem się z nim jako kleryk. Działałem wówczas w grupie powołaniowej, grałem na gitarze w zespole Fioretti i zostałem zaproszony w czasie wakacji na spotkanie z młodzieżą. W tym samym czasie proboszcz sąsiedniej parafii zorganizował spotkanie pana Franciszka z Rycerstwem Niepokalanej. Patrzyliśmy na niego jak na bohatera, kogoś, kto znał o. Maksymiliana. On jednak nie chciał być bohaterem. Zrobił na mnie wrażenie człowieka niezwykle skromnego, prostego. Nie był wylewnym mówcą. Raczej odpowiadał na pytania – wspomina.

Nikogo nie dziwi, że do domu przy ul. Lwowskiej w Brzegu, gdzie mieszkał F. Gajowniczek, często przyjeżdżały różne grupy, prosząc o spotkanie z nim. – Pamiętam pielgrzymkę przełożonych zakonnych z Japonii oraz częste wyjazdy pana Franciszka do Włoch czy Stanów Zjednoczonych – mówi ks. B. Robaczek. To zaczęło rodzić plotki o jego rzekomym bogactwie. – Bogactwa materialnego u niego nie widziałem, ale bogactwo ducha tak. Żył skromnie i do końca był wierny Bogu i Kościołowi. Kiedy umarła jego żona, miał ponad 80 lat. Był schorowany i słaby. Opiekowała się nim jego sąsiadka – wdowa. Jednak ludzie natychmiast zaczęli szemrać, że niby taki święty, a żyje z kobietą bez ślubu. Przyszedł do mnie i powiedział: „Proszę księdza proboszcza, będę się żenił, żeby nie było zgorszenia, żeby uciąć wszelkie plotki i żeby ksiądz nie miał z mojego powodu nieprzyjemności”. Kilka lat przeżyli razem.

Franciszek dożył 94 lat – wspomina proboszcz z Brzegu. Kiedy był na tyle schorowany, że nie mógł być na Mszy św., kapłani odwiedzali go, przynosząc Najświętszy Sakrament, a przed śmiercią przyjął sakrament chorych. Został pochowany na cmentarzu zakonnym w Niepokalanowie. Na jego pogrzeb przyjechali ludzie z całego świata. – Był żywą relikwią, jaka pozostała po o. Maksymilianie – mówił bp Marian Błażej Kruszyłowicz, który przewodniczył żałobnym obrzędom.

Dziś już coraz mniej ludzi pamięta, że w Brzegu żył ktoś taki jak Franciszek Gajowniczek. Pamiątki, które po nim pozostały, ks. B. Robaczek przekazał do Zduńskiej Woli. – Nie chciałem ich zatrzymywać tylko dla siebie. Tam jest dom o. Maksymiliana – tłumaczy. Jedynie pomnik świętego męczennika z Auschwitz wraz ze znajdującą się pod nim tablicą przypomina o jednym jedynym spotkaniu Franciszka i Rajmunda.

Pracował na niebo

O. dr Marek Augustyn OFMConv, proboszcz parafii pw. św. Karola Boromeusza we Wrocławiu

– Większość chrześcijan patrzy na św. Maksymiliana Kolbego przez pryzmat jego męczeńskiej śmierci i ofiary z życia, którą złożył za ojca rodziny Franciszka Gajowniczka. Ten aspekt najczęściej się podkreśla. Natomiast my patrzyliśmy na o. Maksymiliana od samego początku naszej formacji zakonnej, zwracając także uwagę na wszystkie dzieła, których dokonał, na jego zaangażowanie w działalność misyjną, duszpasterską, wydawniczą. Wiele razy rodziło się we mnie pytanie, czy chwałę nieba osiągnął za ten heroiczny akt, który dokonał się jednorazowo w bunkrze głodowym w Oświęcimiu, czy też przez całkowite poświęcenie się Matce Bożej. Męczeńska śmierć była ukoronowaniem całego jego życia; on na to niebo pracował przez swoją codzienność. Pan Jezus powiedział, że oddanie życia za drugiego człowieka to szczyt miłości. Oczywiście, nie wszystkich na taki czyn stać i nie od wszystkich Bóg wymaga takiej ofiary. Jak bliskie może być każdemu z nas męczeństwo, uświadomiłem sobie nie tyle przez ofiarę o. Maksymiliana, co przez ofiarę moich współbraci – kolegów z seminarium, którzy zostali zamordowani w Peru. Męczeństwo jest szczególną łaską Bożą i jestem przekonany, że kiedy przychodzi taka sytuacja, Bóg udziela tej łaski, że człowiek się nie cofa i decyduje się do końca naśladować Chrystusa.