Oskubane anioły

Ks. Roman Tomaszczuk; GN 31/2011 Świdnica

publikacja 12.08.2011 07:43

Pani z jajami albo pani zza lady – tak mówią o niej. Za to koleżanka to czarna mamba.

Oskubane anioły Ks. Roman Tomaszczuk; GN 31/2011 Świdnica Ania – osiedlowa terapeutka zza lady.

Jak to było? Co z tym sierpniem? – Alkoholowy… bezalkoholowy (Fe! Paskudztwo!) – Trzeźwości! – Cały miesiąc? A co z moimi urodzinami? – Szampan to nie wódka! (Już wiem! Z oranżadą to nie grzech! Czy grzech?). – Nie wolno? Straszne. Wałbrzych? Też, ale nie tylko. Po prostu Polska. W sierpniu.

Zęby w trawie

Poszło o dziewczynę. Co ona z nim robiła? Czego on od niej chciał? Co dała tamtemu, czego nie dostał ten? Nikt już nie wie. Wiadomo jednak wszystkim, że zebrało się ich chyba z dziesięciu. Walczyli o honor? Raczej nie, skoro całą dychą napadli na jednego. Gdy uciekał, wpadł do sklepu. Cały zakrwawiony i z przerażeniem w oczach. Zapuchniętych coraz bardziej. – Jestem duża, więc stanęłam w obronie – mówi pani zza lady. – Drzwi zamknęli. Klientów żadnych nie było. Urządzili jatkę. Było gorąco. W końcu któryś rzucił: Ile masz w kasie? Nie było wiele, ale przecież nie oddam gnojkom utargu. Ja byłam sztywna, ale oni też nie odpuszczali. I wtedy przyszedł klient. Wstawił się za poobijanym biedakiem i mnie wziął w obronę. Słono za to zapłacił. Wywlekli go i wybili mu chyba wszystkie zęby. Ale gdyby nie on, to nie wiem, jak by się to wszystko skończyło. Bohater. Pracowałam tu zaledwie trzy miesiące. Że też na mnie padło – zawiesza głos. Jest rzeczywiście całkiem duża. W oczach tyle radości, że nie sposób się nie uśmiechać. Mocna kobieta. Ania Cyrybulka. – Słowem: Pani z jajami – podsumowuje, cytując ulubionych klientów.

Obiad po kościele

Studiuje oligofrenopedagogikę. Zaocznie. Jest mężatką, ma synka. Marzy o pracy w szkole. Na razie nie ma jednak szans. Wszędzie tłumy chętnych na nauczycieli, a dzieci coraz mniej. Tymczasem od 10 lat stoi na Żeromskiego za ladą. Myślała nawet o studiowaniu teologii, jednak znajoma wybiła jej to z głowy. Katechetów jest już pod dostatkiem. Ale kiedyś, jak mąż już to sobie poukłada (teraz o kolejnych studiach żony nie chce słyszeć), to może zapisze się na tę teologię. Tak dla przyjemności.

Niedziela w jej rodzinnym domu w Świebodzicach to był odwieczny, niezmienny, uświęcony rodzicielską wolą rytuał:  kościół, obiad, trochę telewizji po południu. Nie było dyskusji, zresztą nikt nie zamierzał dyskutować. Po co, skoro tak jak jest, jest bardzo dobrze? W swoim własnym domu nie potrafi już tak dobrze zorganizować niedzielnego święta. Ale cieszy się, że mąż coraz lepiej rozumie, że bez Boga, to życie głupie jest, a i dzieciaka wychować się na porządnego nie da. Ona, żona i matka, tylko co drugą niedzielę świeci przykładem. Sklep przecież musi być otwarty. A jak otwarty, to ona musi w nim być. Co drugą niedzielę, na zmianę z koleżanką. Jak to, po co? Bo oni muszą coś pić i muszą coś palić, a i zagrycha się niekiedy przyda.

Miss Żeromskiego

Krupnik, balsam, cytrynówka, soplica, niagara, złoty kłos i oczywiście starogardzka – dwusetka za jedyne 8 zł – ta to ma wzięcie! Hit wśród wódek. Max (4,45 zł) i santorino (5,25 zł) – tańszych nie znajdziesz. Wyroby winopodobne. Chmielowe cuda: beczkowe mocne (leje się hektolitrami), złoty denar (druga, ale za to niczym nie zagrożona pozycja). To dla nich powiedzą ci, co tylko chcesz. Będą się umizgiwać, błagać i podlizywać. Byle podarować im te 10 groszy, co brakuje na bilet do pijackiego raju. – Od męża nigdy nie usłyszę tylu komplementów co od nich. Na pewno nie, bo on nie pije. Tylko w ich zapijaczonych oczach jestem bóstwo. Najpiękniejsza w całej okolicy. Kobieta marzeń i pragnienie wszystkich klientów. Cud-malina. Ja im mówię, że są pijakami, że skończą w Czarnym Borze, że… mają gówniane życie, a w odpowiedzi słyszę: jaka pani jest niebiańska, gdy się złości – ręce opadają.

Najgorsze są weekendy. Czas płynie błyskawicznie, licznik dystansu między kasą a półkami monopolowymi wskazuje dziesiątki kilometrów, tylko na sam koniec, gdy podlicza się utarg, przychodzi niekiedy refleksja: oto pieniądze, którymi kupili otępienie i miraże, a których zabrakło na chleb i lizaka dla malca. – Wracam więc do domu i modlę się. Po pierwsze dlatego, że do przystanku mam kilkaset metrów koło cmentarza i w ciemności, a zaraz potem (drugi powód modlitwy) proszę Boga o opamiętanie dla moich nieszczęśników – czyżby radosne ogniki w oczach przygasły na chwilę? A i owszem. Do tego łatwo się nie przywyka: do bólu z powodu tragicznych życiorysów.

Jest nas legion

Metoda jest oczywista: kupuje ten z dowodem, ale tuż za progiem sklepu rozdaje butelki i puszki małolatom, bo pij ą wszyscy. Dzieci i rodzice. Starzy i młodzi. Kobiety i faceci. Ci po ośmiu klasach i ci z uniwersyteckimi dyplomami. Pij ą, bo szukają raju. Znajdują go w śmierci umysłu, uczuć i ciała. Otępiali i opętani, ale szczęśliwi – dopóki zalani.

Adam nr 1. Połowę życia oglądał świat przez kraty. Ten jest nieobliczalny. Z nim się nie żartuje. Na niego lepiej nie naciskać. Wprost przeciwnie, obowiązkowe: łagodność i dystans. Co w zamian? Grzeczne i bezpieczne: – Podaj no coś na poprawienie humoru. O ósmej rano.

Ewa nr 1. Zaledwie kilka dni temu świętowała 21 urodziny. Dwuletniego synka, nawet jeśli jakimś cudem nie ma zespołu FAS, czeka najpierw poniewierka, a potem deprawacja. Czemu? Bo na starogardzką zawsze znajdzie się grosz, ale po pampersy i kaszkę trzeba iść do opieki.

Adam nr 2. Porządny facet, wzięty fachowiec. Elektryk. Kiedyś. Dzisiaj dno, szlam jak nic i najlepszy przyjaciel Adama nr 1. Poza tym bardzo uprzejmy i grzeczny.

Ewa nr 2 z Adamem nr 3. On 22 lata, ona lat 19. Wyglądają, jakby byli swoimi rodzicami. Mało, że pijacy, to jeszcze narkomani. Ale to naprawdę dobrzy ludzie. Uczynni tacy i jakoś nieśmiali. Jakby jednak rozumieli, że wdepnęli w wielkie „g”. Tego smrodu nie można się łatwo pozbyć. Wstyd trochę pomaga.

Ewa nr 3. Stoczyła się. Była pielęgniarką, dzisiaj jedyne, o co się troszczy to fox beer w aluminiowej puszce. Dobry, bo aż 7,6 alkoholu. Bierze od razu cztery. Potem rusza w krzaki. Sama, a właściwie nie sama. Świadkiem żałosnego spektaklu jest pies. Ona beznamiętna, jemu też nawet nie chce się wyć z bezsilności.

Adam nr 4, Ewa nr 4. Adam nr 5, Ewa nr 5. Adam nr 6, Ewa nr 6… i tak w setki, tysiące i miliony. Legion przeklętych? Właściwie nie. Raczej armia aniołów ze skrzydłami oskubanymi do ostatniego piórka. Nieloty taszczące za sobą skrzynki, zgrzewki, czteropaki.

Monitoring więzi

– Pani Anulko, błagam panią – zaczyna już w progu wychudzona babcia. – Nie ma mowy – ucina sklepowa. – Oddam na pewno, przyniosę o szóstej. – Nie! – Proszę się przekonać! Błagam panią. – Powiedziałam już: Nie! I koniec. – Zlituj się nade mną. – Nie. – Bądź człowiekiem. – Nie dam pani na kredyt. Nigdy – zapewnia Ania. – I co ja teraz zrobię? Co ja teraz zrobię? – biadoli staruszka, a łzy bezwstydnie płyną jej po policzkach. Ewa numer któryś tam… dawno, dawno temu porządna kobieta, wykształcona, ale to już przeszłość, nic nieznaczący zapis w CV – tym, po które już nikt nigdy nie sięgnie.

– Ale ja ich wszystkich kocham! To dobrzy ludzie – pada jak grom z jasnego nieba. Ania się uśmiecha całą sobą. Oczy błyszczą radością, a słowa i ich żarliwość przekonują, że czuje się na Żeromskiego jak w rodzinie. Może to przez tę oligofreno? Na studiach teoria na temat niepełnoprawności intelektualnej, na co dzień warsztaty z życiowego kalectwa. A może przez wrodzoną wrażliwość na ludzką krzywdę? Oni są chorzy. Naprawdę.

– Ta staruszka, która wyszła... – rzuca w kierunku bohaterki ostatniej z całej serii scenek rodzajowych, które rozegrały się w ciągu minionej godziny. – Gdyby mąż się dowiedział, ile za nią rachunków zapłaciłam, toby się na mnie pogniewał. Dlatego taka twarda jestem. Po prostu znamy się tu wszyscy jak łyse konie – cieszy się z porównania, a potem zalewa rumieńcem… przecież jej gość to facet bez choćby jednego włoska na głowie.

– Święta krowa na polu teściowej – to też o mnie – zagaja, żeby uniknąć niezręcznej ciszy. – Słyszę to za każdym razem, gdy na czas nie zdążę uzupełnić sklepowej lodówki o zapas puszek i butelek – wyjaśnia. – Jednak tutaj nie brzmi to obraźliwie, ale familijnie. Znamy się dobrze i chronimy nawzajem. Każdy o każdym wie wszystko, co trzeba i co nie trzeba, a jak się coś przeoczy, to sąsiadka przypomni. Nie nadaremno siedzi w oknie całymi dniami. Nasz lokalny monitoring i rejestrator wydarzeń – mówi i cieszy się z porównania, tym razem, zgrabnego i w sam raz.

Ciąg nieskończony

Mały osiedlowy sklep to scena. Rozgrywają się tu kolejne odsłony życiowych tragedii: lesbijek tankujących na potęgę, kierowców tłumaczących: „Tylko dwa piwa wypiłem”, narkodealerów bezczelnie ubijających interesy na oczach gapiów, urzędniczek niemogących żyć bez dwóch dwusetek dziennie, dzieci pociągających z butelki od starszych kolegów albo małżonków dogadujących szczegóły rozwodu. Ania krzyczy, goni, tłumaczy, prosi, ostrzega. Hojna jest. – Nasza ty psycholożko, księdzem byś mogła być – słyszy, niby-żartobliwe i na wyrost, ale jednak zobowiązujące wyznania. – Rozgrzeszyć? – pojawia się pytanie.

– Upodobali mnie sobie. Przypadłam im do gustu, tym moim sierotom. Koleżanka nie ma tyle cierpliwości do nich, dlatego zanim wejdą, lukają do środka, żeby się upewnić kto jest za ladą: kobieta z jajami czy ta druga, czarna mamba – ucina wezwana przez klientkę.

– Dwa piwa proszę – pada zaraz po zważeniu ogórków kiszonych. – Dla niego złotko, a dla mnie tę słodycz, warkę strong – klientka zagląda do sklepowej lodówki. – A co, niech wie, kto ma coś do powiedzenia w domu – puszki lądują w reklamówce i wtedy przychodzi refleksja. – Piłam ostatnio tego, no gingersa, imbirowe znaczy. Kulturka. Rozkosz sama…