Prześladowano mnie za wiarę

Stefan Sękowski

GN 32/2011 |

publikacja 11.08.2011 00:15

O ewangelizacji, prześladowaniach chrześcijan i aborcji mówi poseł na Sejm RP John Godson

John Abraham Godson HENRYK PRZONDZIONO John Abraham Godson
Z pochodzenia Nigeryjczyk, od 1993 roku mieszka w Polsce. Ukończył m.in. stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Studiów Międzynarodowych w Łodzi. W latach 2008–2010 był radnym miejskim w Łodzi, od 2010 roku jest posłem na Sejm RP, wybranym z list Platformy Obywatelskiej. Był pastorem Kościoła Bożego w Chrystusie.

Stefan Sękowski: Trafił Pan do naszego kraju jako misjonarz. Polska potrzebowała ewangelizacji?

John Abraham Godson: Każdy kraj potrzebuje ewangelizacji, jeśli rozumiemy ją jako pogłębienie wiary w Boga. W Polsce 98 proc. osób mówi, że wierzy, ale ile z nich naprawdę jest wierzących? Gdy linoskoczek Charles Blondin mówił, że przewiezie po linie nad wodospadem Niagara człowieka w taczce, wszyscy mówili, że wierzą, że mu się to uda. Gdy jednak szukał ochotnika, dopiero po dziesięciu minutach zgłosiła się jedna osoba. Ilu widzów rzeczywiście wierzyło w umiejętności Blondina? A ilu Polaków wierzy naprawdę w Boga?

Chciał Pan pogłębić wiarę Polaków?

Tak, głównie wśród studentów. Przyjechałem na misje z Chrześcijańskim Stowarzyszeniem Akademickim. Współpracowałem z różnymi kościołami – baptystami, zielonoświątkowcami, ale i wspólnotami Odnowy w Duchu Świętym czy Oazą. Nawet w jednej konferencji wziął udział biskup katolicki. Bardzo miło wspominam ten czas.

Jest Pan jedynym czarnoskórym posłem w polskim sejmie, jednym z – w porównaniu do np. państw zachodnich – niewielu imigrantów mieszkających w naszym kraju. Imigranci się u nas odnajdują?

Tak i nie. Polska powojenna jest krajem homogenicznym. Imigrantów z Ukrainy czy Białorusi możemy nawet nie rozróżniać. Przybyszom z Afryki jest trudniej. Muszą nauczyć się języka, który jest bardzo trudny – Pan słyszy, mieszkam tu 18 lat i nadal popełniam błędy, moje dzieci mnie poprawiają. Do tego dochodzi klimat, temperatura od +30 do -30 stopni, dla niektórych to jest po prostu masakra (śmiech). Ja się do tego przyzwyczaiłem, ale to jest trudne. Z powodu homogeniczności występują u Polaków niskie kompetencje międzykulturowe. Jak społeczeństwo nie jest przyzwyczajone do odmienności, to często reaguje przez strach, albo na podstawie stereotypów. Porównując to, co było 18 lat temu i dzisiejszą sytuację, widzę ogromne zmiany. Mam wrażenie, że moi sąsiedzi z Łodzi, wśród których mieszkam, którym pomagam, nie traktują mnie jako imigranta, ale jako swojego.

Imigranci chcą się w Polsce integrować?

Wydaje mi się, że tak. Są dwa rodzaje imigrantów – jedni chcieliby traktować Polskę jako swój dom, a są tacy, którzy przyjechali tu tymczasowo, na studia, do pracy, albo traktują Polskę jako kraj tranzytowy. Ta druga grupa jest większa, głównie ze względu na problemy językowe, klimat i kwestie ekonomiczne. Imigrantowi bardzo trudno znaleźć pracę w Polsce, bo polskie firmy nie są przyzwyczajone do zatrudniania obcokrajowców. Jeśli ktoś obraca się tylko w kręgu innych obcokrajowców, to nie ma możliwości integracji, nauczenia się języka i obyczajów. Mi pomogło to, że gdy tu przyjechałem, nie miałem przyjaciół z Afryki. Moi przyjaciele byli we wspólnocie, kościele, w pracy, później poznałem tutaj żonę.

Z drugiej strony ważne jest, by nie zatracić własnej tożsamości. Jak imigranci radzą sobie ze znalezieniem tego „złotego środka”?

Najlepiej doceniamy naszą tożsamość integrując się. To paradoks. Nie doceniałem mojej afrykańskości, o ile coś takiego jest, dopóki nie wyjechałem za granicę. Musimy rozróżniać integrację od asymilacji, która jest wyrzekaniem się swoich korzeni. Niektórzy tak robią, ale integracja to utożsamianie się z nową kulturą bez utraty korzeni.

Co „afrykańskość” może wnieść do polskiej kultury?

Ma Pan odpowiedź na swoje pytanie – proszę popatrzeć na mnie (śmiech). To, co wnoszę do polskiej polityki i społeczeństwa, do miasta Łodzi, wynoszę z Afryki. Sympatia, empatia, chęć pomocy, to bardzo potrzebne. Działam w Instytucie Afrykańskim, chodzimy do szpitali, hospicjów, tam gramy muzykę, serwujemy afrykańskie potrawy. Możemy wnieść słońce ducha do Europy i Polski.

Imigrantów jest w Polsce o wiele mniej, niż w państwach Europy zachodniej. Tam część polityków, np. kanclerz Niemiec Angela Merkel, uważa, że wielokulturowość zawiodła.

Wszędzie, gdzie mniejszości etniczne czy narodowe zaczynają być znaczące, jest tendencja, by iść w kierunku nacjonalistycznym. Jeśli ta polityka zawiodła, to jest to ich wina, bo nie było polityki integracyjnej. To problem całej Europy. Powinno się zachęcać najlepiej wykształconych ludzi do osiedlania się w Europie. Zdolność adaptacyjna jest tym większa, im wyższe jest wykształcenie. Tymczasem do Europy przyjeżdżają ludzie słabo wykształceni, którzy tworzą później getta.

Co robić z ludźmi, którzy przypływają na prymitywnych barkach na wybrzeża Włoch czy Malty? To zazwyczaj nie są ludzie dobrze wykształceni.

Zajmujemy się symptomem, a nie źródłem problemu. Sednem sprawy są relacje Europa-Afryka. Co zrobić, by tym ludziom nie opłacało się dotrzeć do Europy? Gdy mówi się o Afryce, od razu przychodzi na myśl nędza, wojny i choroby. Ale przecież mamy też Afrykę, która chce robić interesy, być partnerem. Co innego pomoc dla umierającej z głodu Somalii, ale nie wolno uzależniać Afryki od pomocy, bo to zabija jej inicjatywę. Afrykańczycy muszą powstać, by rozwiązać swój problem. A Europa ma swoje grzeszki w tym zakresie.

Na przykład?

Jest ich mnóstwo, na przykład polityka rolna. Czy Pan wie, że przez limity w rybołówstwie rybacy wyrzucają martwe ryby do morza? Bo nie można tyle łowić. A to przecież globalne zasoby. Piractwo u wybrzeży Somalii rozwinęło się, bo zachodnie kutry nadmiernie wyławiają tam ryby, przez co ci mali rybacy nie mają czego łowić.

Europejczycy łowią tam, bo nie mogą u siebie?

Między innymi. Ale nie tylko oni, także np. Jemeńczycy. Gdzie tu zdrowy rozsądek? Musimy patrzeć na to jako na nasze wspólne zasoby. Ryby mogą być dziś na wybrzeżu Afryki, a za miesiąc w Grenlandii.

Polityka celna UE też ponosi winę?

Między innymi. Dofinansowania jednych prowadzą do tego, że produkcja innych jest nieopłacalna. To wszystko prowadzi do tego, że opłaca się tylko dawać Afryce jałmużnę. A Afryka nie chce jałmużny. Jeśli tych problemów się nie rozwiąże, łodzie nadal będą przybywać na wybrzeża Europy.

Działa Pan w zespole parlamentarnym zajmującym się przeciwdziałaniu prześladowań chrześcijan na świecie. Dlaczego?

Straciłem przyjaciela, który zginął z rąk prześladowców w Nigerii. To był mój kolega ze studiów. Znałem też pastora, który został spalony żywcem na ołtarzu. Sam też byłem obiektem prześladowań.

Przez muzułmanów?

Tak. Raz musiałem uciekać, bo wybuchły zamieszki. Innym razem pobito mnie ze względu na wiarę. Te sprawy są mi bliskie, cierpię z tego powodu, że moi bracia i siostry na świecie nie mają takiego komfortu wyznawania wiary, jaki mamy w Polsce. Chciałbym więc zrobić to, co w mojej mocy, by to zmienić.

W jaki sposób polski polityk może pomóc prześladowanym chrześcijanom?

Zespół parlamentarny może starać się przeciwdziałać zinstytucjonalizowanemu prześladowaniu. Możemy przykładowo zadać pytania ambasadorowi państwa, w którym prześladuje się chrześcijan, albo napisać list w obronie konkretnej osoby.

Są efekty waszych działań?

Kiedy wzywa się ambasadora na dywanik, jak zrobiliśmy z ambasadorem Egiptu, to on musi odpowiadać na nasze pytania i potem pisze notę dyplomatyczną do swojego rządu. To sprawia, że ludzie wiedzą, że to, co się u nich dzieje, to nie jest ich lokalna sprawa, ale że społeczność międzynarodowa się tym interesuje.

Prześladowania chrześcijan będą nabierać na sile?

Niedawno oglądałem okropne nagranie z Nigerii – cztery osoby kopano, wrzucano w ogień, oni próbowali się wyczołgać... to robili ludzie, to nie było zinstytucjonalizowane. Chciało mi się płakać. Jeśli weźmiemy to, co jest napisane w Piśmie Świętym, to wydaje mi się, że będzie gorzej. Musimy pamiętać, że cierpienie chrześcijan jest częścią Bożej woli. Jezus powiedział, że w dniach ostatnich będą nas prześladować, zamykać w więzieniach. Powiedział, że mamy się cieszyć, bo to przywilej, że ci, którzy cierpią dla sprawiedliwości, są błogosławieni.

Żyjemy w dniach ostatecznych?

Jeżeli apostoł Paweł prawie dwa tysiące lat temu mówił, że żyjemy w czasach ostatecznych, to uważam, że tym bardziej dwa tysiące lat później jesteśmy jeszcze bliżej niż wtedy. Jeśli czytamy Pismo Święte, to widzimy, że to, co Jezus mówił o czasach ostatecznych – wojnach, trzęsieniach ziemi, kataklizmach, głodzie i że mamy teraz takie spiętrzenie tych wydarzeń, to możemy pomyśleć, że dostaliśmy przywilej żyć w czasach ostatecznych. Nie wiem, czy to akurat teraz, ale wiem, że każdy dzień zbliża nas do czasów ostatecznych.

Na swojej stronie internetowej opisuje Pan dwa zdarzenia ze swojego życia, w których Pan i Pana rodzina nie zdecydowała się, mimo dylematów, na aborcję.

Gdy usłyszeliśmy, że moja żona ma 50 proc. szans na przeżycie, bo groziło jej czwarte cesarskie cięcie... To była katastrofa, Pan sobie nawet nie wyobraża, co przeżywałem, patrząc na żonę, gdy tego doświadczała. Podobnie, gdy patrzyłem na moich rodziców, gdy dowiedzieli się, że moja siostra mając lat 16, zaszła w ciążę. Ani w jednym, ani w drugim przypadku aborcji nie było i bardzo się cieszymy. Syn mojej siostry ma 11 lat, jest przystojny, dobrze się uczy i co ważne, moja siostra w końcu wyszła za jego ojca. Są szczęśliwym małżeństwem. Także mój syn się urodził. Chciałem przez to pokazać, że niepodjęcie decyzji o aborcji może być dobre. Aborcja często wynika ze strachu. I nie jest rozwiązaniem.

Jednak nie popiera Pan obywatelskiego projektu ustawy zakazującej aborcji.

Nawet jeśli kobieta popełniła aborcję, to jest to trauma na całe życie. Trzeba do tego podchodzić w bardzo delikatny sposób. Dobrze, że będzie drugie czytanie ustawy, bo projekt podpisało 600 tysięcy osób i trzeba to uszanować. Ale jestem przeciwko wykorzystywaniu tej sprawy w kampanii wyborczej i zaostrzaniu prawa – myśmy podjęli decyzję, że aborcji nie będzie, ale nie wiem, czy miałbym odwagę zmusić kogoś do czegoś takiego.

Jak w inny sposób, niż prawnie, walczyć z aborcją?

Trzeba spojrzeć na statystyki i dowiedzieć się, z jakich powodów te aborcje są przeprowadzane. Myślę, że pomogłyby kampanie społeczne. Można pokazać, że dziecko z zespołem Downa może też być spełnionym człowiekiem. Ubolewam nad tym, że zmienia się mentalność ludzi. Kiedyś dziecko było traktowane jak błogosławieństwo. Od początku chcieliśmy z żoną mieć piątkę dzieci, ale jako że żona miała cztery cesarki, to nie możemy mieć. Mamy czwórkę fantastycznych dzieciaków, a gdy ktoś ma trójkę, to już wielu ludzi mu współczuje.

Kto powinien się tym zająć?

Rząd, organizacje pozarządowe. Nie zgadzam się z przeciwnikami edukacji seksualnej, ważne jest, by była prowadzona dobrze. Powinna być prowadzona przede wszystkim w rodzinach. Ja rozmawiam o „tych sprawach” z moimi dziećmi, by wiedziały, jakie mogą być konsekwencje i by były odpowiedzialne.

Rozmawiał Stefan Sękowski.

John Abraham Godson – z pochodzenia Nigeryjczyk, od 1993 roku mieszka w Polsce. Ukończył m.in. stosunki międzynarodowe na Wyższa Szkoła Studiów Międzynarodowych w Łodzi. W latach 2008-2010 radny miejski w Łodzi, od 2010 roku poseł na sejm RP, wybrany z list Platformy Obywatelskiej. Były pastor Kościoła Bożego w Chrystusie.

Nasz komentarz: Dobro elitarne

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.