Bóg wysłał mi ostrzeżenie

Joanna Jureczko-Wilk

GN 31/2011 |

publikacja 04.08.2011 00:15

O Boskim GPS-ie i szczerych pytaniach na poważnie z Zenonem Laskowikiem rozmawia Joanna Jureczko-Wilk.

Zenon Laskowik EAST NEWS/DIGITAL/JERZY STALEGA Zenon Laskowik

Zenon Laskowik – w młodości dobrze zapowiadający się piłkarz: z wykształcenia magister wychowania fizycznego, z zamiłowania satyryk; twórca słynnego kabaretu Tey, w którym wraz z Januszem Rewińskim, a potem z Bogdanem Smoleniem wyśmiewał absurdy PRL. Na początku lat 90. nagle znikł ze sceny i został poznańskim listonoszem. Jego powrót do kabaretu w 2003 r. został entuzjastycznie przyjęty przez widownię; w ubiegłym roku odebrał Grand Prix opolskiego festiwalu za całokształt twórczości artystycznej.

Joanna Jureczko-Wilk: Jak się Pan czuje znów na scenie, przed publicznością, w kabaretowym repertuarze?

Zenon Laskowik: – Jak przed laty. Często pada to pytanie: po co była ta przerwa? Jak teraz po tej przerwie itp. Odpowiadam, że w moim odczuciu nie miałem przerwy, bo to cały czas była praca nad nowymi pomysłami, do czego jest potrzebny kontakt z samym sobą. A w czasach początku transformacji, kiedy nie było tak naprawdę wiadomo dokąd i gdzie zmierzamy, kontakt z muzami był zerowy. Z chwilą, kiedy miałem pewne pomysły dotyczące rodzącej się demokracji, wróciłem na scenę, żeby się tymi obserwacjami podzielić. Tytuł programu „Niespodziewane powroty, czyli twórzmy klimacik” był potwierdzeniem słuszności mojego wyboru.

Pożegnanie z fachem listonosza jest ostateczne?

– Myślę, że tak, ponieważ nigdy nie było moją ambicją być listonoszem. Na owe czasy był to jeden z lepszych pomysłów, w moim odczuciu, na to, by znowu zaistnieć w swojej filozofii, którą miałem możliwość wyrazić w kabarecie Tey. W dzisiejszych czasach uczę się funkcjonować w warunkach wolnego rynku, prezentując program autorski z młodymi wykonawcami jako Platforma Artystyczna Zenona Laskowika.

 

Lata temu myślałam, że Laskowik – listonosz to artystyczna prowokacja albo kabaret „w terenie”.

– Nie była Pani odosobniona w tym myśleniu. Władza pocztowa i niektórzy adresaci też podobnie myśleli, że to jakaś prowokacja lub że „będą jakieś jaja”... Zdarzało się, że na początku ludzie nie chcieli mnie w ogóle wpuścić do domu! Kazali schować poukrywane kamery itp., grożąc sądem. Muszę przyznać, że to dawało mi wiele do myślenia. Niewykluczone, że będę mógł kiedyś to pokazać w filmie komicznym pod tytułem: „Świat Zenona Pocztyliona”.

W jednym z wywiadów przyznał Pan, że odsunięcie się od artystycznego światka uratowało Panu życie.

– Dobrze Pani to nazwała – „światka”, bo zawsze mnie interesował świat artystyczny, wolny od wszelkiego rodzaju patologii. Miałem szczęście, że w samą porę zerwałem kontakty, ufając intuicji dotyczącej transformacji systemów, tzn. wierzyłem, że teraz człowiek będzie szukał pracy, a nie praca człowieka.

Pewnie trudno było się wycofać, kiedy kariera rozkwitała, była sława, pieniądze….

– Zgadzam się, że było trudno. Taka decyzja wymagała ogromnej odwagi, bo nie zawsze można zdobyć się na tzw. szokoterapię, ale jak to się mówi: czego się nie robi z miłości do sztuki. Warto pamiętać, że w czasach PRL-u stosunkowo łatwo było robić „kabaret”, bo on już był stworzony przez państwo. Kiedyś nazwałem ten państwowy kabaret „Czerwonym Balonikiem” i sztuka polegała na tym, kto go wyżej i śmielej podbije. Dzisiaj praca w rozrywce – polegająca na tym, żeby dotykać stereotypów, tak aby wywołać śmiech, który z kolei pobudzi do refleksji – bez warsztatu jest raczej niemożliwa. Obserwujemy od czasu do czasu tzw. kabaretowanie „po browarach” czy innym dopingu, ale to jest bliżej biesiady niż sztuki kabaretowej.

Pan też sięgał po „doping”. Kiedy przemknęła ta myśl: „Sam sobie nie radzę”?

– Kiedy złapałem się na tym, że nie umiem odmówić częstującym mnie alkoholem fanom. Przeraziłem się myślą, że oto jest na mnie wyrok śmierci: „Z miłości utopiony w alkoholu”. Poczucie bezsilności wobec tej czarnej mocy skłoniło mnie do szukania pomocy u przyjaciół, którzy zaproponowali mi udział we wspólnocie.

I poszedł Pan na spotkanie Anonimowych Alkoholików i pewnie usłyszał: „To Paaaan….?!”.

– Nie. Nie usłyszałem. Raczej słyszałem to zdanie, kiedy ludzie widzieli mnie jako listonosza. Mało tego, było to wypowiadane z intencją: „Ale pan nisko upadł, pracując jako listonosz”.

Trudno było pokonać wstyd?

– Trudno, żeby wstydzić się choroby. Jestem szczęśliwy, że się o niej dowiedziałem w samą porę, bez wiary w uzdrowienie byłoby to niemożliwe, zwłaszcza gdy się pamięta o słowach zawartych w Piśmie Świętym: „Prawda Cię wyzwoli”.

Czy wiara w Boga pomogła Panu w zdrowieniu?

– Bóg, jakkolwiek go rozumiem w swoim sumieniu, jest obecny w moim życiu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie jest tylko moim Gościem niedzielnym, lecz powszednim. Jest to siła wyższa, która, gdy nawiązałem kontakt, nie opuszcza mnie. Nazywam ją Boskim GPS-em, który mnie prowadzi. Bez przemiany duchowej byłoby to naturalnie niemożliwe. Dodałbym, że tu nie chodzi o zdrowienie, tylko o życie. Krótko mówiąc, jestem wdzięczny Panu Bogu za tę informację, która nadeszła do mnie w samą porę, a która brzmiała: „Nie pij, bo alkohol cię zabije. Taka jest moja wola”.

W środowisku artystycznym wypada pochwalić się nową żoną, „bywać” na salonach i bankietach, a nie spieszyć na mityngi AA.

– Nie mam takich odczuć co do mojego środowiska. Funkcjonuję na pewnym etapie świadomości, która pozwala mi rozróżniać to, co jest dla mnie dobre, od tego, co takie nie jest.

Założył Pan kilka grup AA, wspiera innych w wyjściu z nałogu… Co pomaga podjąć decyzję o niepiciu, a potem wytrwać w niej?

– Nadal działam w AA, ponieważ robię to głównie dla siebie. Pomaganie innym ułatwia zwalczanie egocentryzmu, egoizmu i innych wad, jakie wyzwala alkoholizowanie się. Jeśli chodzi o decyzję, którą należy podjąć, aby zerwać z nałogiem, to najlepiej szczerze zapytać siebie: Czy chcesz żyć???!!!

Ile to już lat, odkąd Pan je sobie zadał?

– W tym roku minie 20 lat mojej abstynencji.

Myślał Pan kiedyś o zrobieniu programu „Serce w butelce”. O czym miałby on być i czy powstanie?

– O próbie wysłania sygnału do opinii społecznej, czym jest choroba alkoholowa. Próbie zburzenia stereotypów funkcjonujących w świadomości społecznej tej patologii. O państwowym cynizmie, ułatwiającym popadanie w ten nałóg. No i przede wszystkim o przekonywaniu, że taki czynny alkoholik to naprawdę jest dobry człowiek, tyle że śmiertelnie chory i który w żadnej mierze nie zasługuje na pogardę ze strony środowiska, w którym żyje. Byłbym bardzo szczęśliwy, jeśli zdołałbym się uwolnić od tego pomysłu w postaci zaprezentowania programu, ponieważ codziennie medytuję, jak ten problem pokazać od właściwej strony.

Nie bał się Pan powrotu do gwiazdorstwa, do branży, życia towarzyskiego, spotkań po występach? W tym środowisku pokus jest wiele.

– W moim odczuciu nie było powrotu do gwiazdorstwa, a raczej do twórczości kabaretowej. Przez słowo „gwiazda” rozumiem przekazywanie własnego światła, a nie odbitego. Dzisiaj dużo radości daje mi trzeźwe oglądanie tego świata i cieszę się, że dzielimy się tą radością w czasie naszych występów na terenie całego kraju.

Na pewno teraz czuję się pewniej. Pamiętam o tym, że wódka jest dla ludzi, ale i też o tym, że są ludzie nie dla wódki. Cieszyłbym się, gdyby w wolnym, niepodległym kraju było ich jak najwięcej. Na tym etapie świadomości z pewnością czuję się silniejszy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.