Samotnik

znak.com.pl |

publikacja 27.07.2011 23:00

Co go zgubiło? – To, że miałem mocną głowę i zawsze mogłem dużo wypić. Inni już zdrowo mieli w czubie, a on dopiero zaczynał się dobrze bawić. – Do pół litra nigdy we dwójkę nie siadałem. Musiał być litr. Fragment książki "Wyznania księży alkoholików" Stanisława Zasady wydanej nakładem wydawnictwa Znak.

Samotnik

Co go zgubiło? 

– To, że miałem mocną głowę i zawsze mogłem dużo wypić.

Inni już zdrowo mieli w czubie, a on dopiero zaczynał się dobrze bawić.

– Do pół litra nigdy we dwójkę nie siadałem. Musiał być litr.

 

Misja jak bajka

Afryka jest piękna. Tak uważa.

Powiatowe miasto na Pomorzu. Siedzimy w dużym refektarzu. Na ścianach murzyńskie płaskorzeźby i wielka mapa Czarnego Lądu. Na niej mnóstwo czerwonych serduszek. To siedziby misji, które prowadzi jego zgromadzenie.

Spędził tam kilka lat. Ewangelizował murzyńskie plemiona w dzikim buszu.

– To była misja… Jak bajka… – W głosie słychać tęsknotę.

Mówi, że gdyby nie alkohol, byłby tam do dziś.

 

Kolejarz

Do kościoła miał ze trzy kilometry. Kawałek bitą drogą, reszta po błocie, przez las. Chodził nią często – był ministrantem.

Dom religijny. Jak cała wieś. Pamięta maj: pod wieczór wszyscy schodzą z pola i zbierają się pod drewnianym krzyżem. Śpiewają Litanię do Matki Boskiej.

– To było prawdziwe święto wioski – wspomina.

Po nabożeństwie starsi rozmawiali, a on grał z kolegami w piłkę.

Po podstawówce poszedł do zawodówki kolejowej, chociaż uczniem był dobrym. Trzy lata nauki i pierwsza praca. Został nastawniczym – pilnował, by pociąg wjechał na właściwy tor.

Nie ukrywa: miał ambitniejsze plany. Chciał zostać marynarzem albo leśnikiem. Po zawodówce robi zaoczne technikum. W maju zdaje maturę, a w sierpniu jedzie pociągiem do Gdańska zobaczyć strajk w stoczni. Na bramie widzi obrazy Matki Bożej i portrety Papieża.

Kilka tygodni później jest już w nowicjacie.

Powołanie czuł od dziecka. Ale próbował je zagłuszyć. Potem, kiedy był w technikum, powiedział sobie, że jak zda maturę – zostanie księdzem. Po maturze bił się jeszcze z myślami.

– Papież, a potem Solidarność pomogli mi wybrać – mówi.

I komisja wojskowa, przed którą jesienią miał się stawić po odbiór wezwania do służby zasadniczej. Nie chciał iść do wojska.

Wybrał zakon. Poznał przypadkiem ojców i zaprosili go do siebie. Szukał wtedy swego miejsca w życiu. To spodobało mu się najbardziej. Zakonnicy jeździli na misje do dalekich krajów, znali świat.

Ale nie tylko dlatego tutaj przyszedł. Był wcześniej w seminarium diecezjalnym – zobaczyć, jak tam jest. Wyjechał zniechęcony. Tam sztywność, a tutaj prostota, nikt nie udaje na siłę pobożności. Pamięta, że zakonnicy zaprosili go na obiad, zabrali do tartaku po drewno. Traktowali jak swojego.

Przełożony też rozmawiał z nim normalnie. Pytał, czy pije i pali. Kiedy Mirek odpowiedział mu, że czasem tak, nie był zgorszony. Powiedział tylko, że w seminarium palić nie można.

– O piciu nawet nie wspomniał – mówi dziś ojciec Mirosław. – Było oczywiste, że klerycy nie piją.

Znowu przegrał

W sobotę wieczorem znowu ostro popił.

Budzi się. Jest niedziela, czwarta rano. Ma potwornego kaca. Organizm domaga się alkoholu.

Mówi sobie, że tym razem wytrzyma. Że nie wypije. Powiedzieć łatwo, ale głód alkoholowy wcale nie ustępuje. Walczy ze sobą, przewraca z boku na bok, płacze.

O szóstej (za dwie godziny ma Mszę) ubiera się i idzie na stację benzynową. Kupuje pół litra.

Znowu przegrał.

 

W buszu

Najpierw była Algieria – rok po święceniach.

W całym kraju był jedynym księdzem z Polski. Wszędzie go wołali z posługą, bo w Algierii pracowało wtedy (końcówka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku) dużo Polaków. Do jego kościoła przychodziło wielu Europejczyków.

– A nawet Żydówka, która nie umiała się odnaleźć w islamie i wolała chrześcijaństwo – opowiada.

Radykalny islam podnosił głowę. Wkrótce po wyjeździe ojca Mirosława rozpoczęła się wojna domowa – islamscy terroryści wypowiedzieli dżihad rządowi i cudzoziemcom. Zabili biskupa i porwali siedmiu trapistów, u których kiedyś odprawiał Mszę.

Gdy trapistom obcięto głowy, był już wtedy w Senegalu. Posłali go na wschód kraju. Dookoła busz, do najbliższego miasta prawie trzysta kilometrów. Plemiona o wdzięcznych nazwach: Basari, Bedik, Malinke. Czarni jak smoła mieszkańcy wyznają animizm. O Bogu chrześcijan nigdy nie słyszeli.

Miał dwadzieścia wiosek. W piętnastu nie było żadnego ochrzczonego.

– To była pierwsza ewangelizacja – mówi o swojej pracy.

Misjonarze stawiali najpierw szkołę. Szkoła: ściany z bambusa, zamiast ławek deska na dwóch pustakach.

I kopali studnię. To było bardzo ważne – w niektórych wioskach kobiety chodziły po wodę po kilkadziesiąt kilometrów.

Raz wybrał się na plemienne święto. Zabrał ze sobą wodę na kilka dni (misjonarze nie ruszali się z miejsca bez wody). Miejscowi wypili mu cały zapas od razu. Potem cierpiał, bo chciało mu się strasznie pić.

– Poznałem wtedy, co to piekło na ziemi.

Ewangelizacja jest prosta. Wieczorem cała wioska gromadzi się na wiejskim placu. Ciemności rozświetlają rozpalone przed chatami ogniska. On tłumaczy podstawowe rzeczy: że jest Bóg, który stworzył świat i kocha wszystkich ludzi. Katechista (taki świecki pomocnik misjonarza) przekłada jego słowa na lokalny język.

Rano ojciec Mirosław jedzie do następnej wioski. Stara się być w każdej co dwa tygodnie. Wszędzie przyjmują go dobrze. W jednej szef wioski mówi mu: – Jedyna krzywda, jaka może ciebie u nas spotkać, to poparzone ręce od gorącego jedzenia.

W każdej chacie obrazek Jana Pawła II. Papież odwiedził Senegal parę lat wcześniej i miejscowi oszaleli na jego punkcie. W jednej wiosce wizerunek Jana Pawła miał nawet muzułmanin – był szefem wioski.

Gdy dowiedzieli się, że ojciec Mirosław jest z Polski, zaczęli nazywać go bratem Papieża.

– Nawet podobny jesteś do niego – mówili. (Każdy biały wydawał im się taki sam).

– Papież wszystko załatwiał – wspomina. – Już wtedy uważali go za świętego.

Raz odprawiał pasterkę pod gołym niebem. Zastanawiał się, co ma powiedzieć w kazaniu analfabetom. Rozpoczął: „Przysyła mnie do was Papież, żebym opowiedział wam o narodzeniu Boga”.

– Wszyscy byli wniebowzięci, że przyjechałem specjalnie do buszu, żeby się z nimi spotkać – wspomina. – Atmosfera była niepowtarzalna.

Nie tylko ewangelizuje. Czasem bierze udział w wioskowych świętach. Afrykańczycy są gościnni: częstują winem palmowym i lokalnym piwem. Pije na umór. Widzi podziw w oczach tubylców. „Silny człowiek” – zdają się mówić.

– Sam mogłem wypić tyle co cała wioska – przyznaje.

Za winem palmowym i tamtejszym piwem nie przepada. Miejscowi sklepikarze przemycają mu wódkę z sąsiedniej Gwinei. Czasem, gdy chce się napić porządnego alkoholu, wymyśla jakiś powód i jedzie do miasta, do siedziby misji. W mieście może kupić lepsze piwo, whisky. Dla miejscowych prawie nieosiągalne z powodu cen. Dla niego, białego misjonarza, tanie jak barszcz.

Najgorsza jest pora deszczowa. Nie jeździ wtedy do buszu, bo drogi nieprzejezdne. Siedzi na misji i nudzi się. Z nudów więcej pije. Czasem na misji jest sam, bo współbracia wyjechali na urlopy.

– Wtedy była katastrofa – mówi. – Nie miałem żadnych hamulców.

 

W klasztornej piwnicy

Mówi, że gdyby nie został księdzem, też byłby alkoholikiem. Ma brata – założył rodzinę i też pił.

– Dla dzieci mogło nie być w domu cukierków, ale wódka zawsze musiała być – opowiada o bracie.

Mirek też pił od wczesnej młodości. Gdy dostał wypłatę na kolei, mógł wypić litr czystej wódki i nie był pijany. Może tylko podpity. Gdy poszedł do zakonu, popijał po cichu. W seminarium legalnie pić nie było wolno. Ale ci, którzy lubili wypić, zawsze znaleźli sposób.

Raz włamał się z kolegą do klasztornej piwnicy. Ojcowie trzymali tam wino i mocniejsze trunki na specjalne okazje.

Innym razem któryś z kleryków przywiózł spirytus. Rozcieńczyli go wodą z kranu. Wszyscy się pochorowali.

Kiedyś, był już księdzem, odwiedził go kolega. Chciał mu zrobić niespodziankę i przyniósł pół litra. – Byłem na niego wściekły – opowiada. – Dla mnie pół litra na dwóch to było nic.

Myśli: szowiniści

Senegal.

Przełożony znów ma pretensje. Kupił niedawno dwa kartony piwa i już wszystko wypite.

– Za dużo pijesz – mówi do Mirka.

Innym razem wypomina mu, że bierze za dużo pieniędzy ze wspólnej kasy.

Ojciec Mirosław:

– Odpowiadałem, że biorę na swoje potrzeby.

Przełożony jest Francuzem, pozostali współbracia też, on – Polakiem. „Szowinista” – myśli o przełożonym ojciec Mirosław. O współbraciach myśli tak samo.

Sprzeczają się coraz częściej. Raz o pieniądze, innym razem, bo zaniedbał obowiązki.

– Nie docierało do mnie jeszcze, że wszystkie konflikty biorą się z mojego picia.

Przebrał miarkę: wezwał go miejscowy prowincjał. Też Francuz. Zaproponował inną misję.

– Odmówiłem – mówi ojciec Mirosław.

Pożegnał się z Afryką.

 

Nie pomógł

Ma ciężko chorą matkę w szpitalu. Odwiedza ją. Może powinien porozmawiać z lekarzami, starać się bardziej

pomóc. Nie ma na to czasu. Myśli tylko o piciu.

Dziś ma poczucie winy.

– Że jak mama umierała, nie pomogłem jej tak, jak może powinienem.

 

Dobry dla wszystkich

Po powrocie z misji został przełożonym w jednym z domów zakonnych w Polsce. Nie ma wielu obowiązków, pomaga trochę w parafii. I całymi dniami myśli, żeby zdobyć alkohol i rozerwać się przy butelce.

– Moim głównym celem była zabawa towarzyska – mówi.

W domu mieszka kilku ojców, którzy też mocno popijają. Lubi wypić proboszcz. Ojciec Mirosław chce być dobry dla wszystkich. Raz wypije z tym, drugi raz z tamtym. W domu wszyscy go chwalą.

Na zewnątrz z piciem się nie afiszuje. Sam rzadko idzie do sklepu po alkohol – prosi, żeby współbracia mu kupowali.

Pomysłów na wypicie mu nie brakuje. Czasem wychodzi na spacer do lasu ze starszym współbratem, który nie pije. Mirosław otwiera półlitrówkę i pije z kubka. Tamten dla towarzystwa popija sok.

Dzisiaj mówi:

– Ja tam rozpijałem towarzystwo.

Wstyd

Niedziela. Stoi w sutannie przy kościele. Ludzie wychodzą po Mszy. Podchodzi do niego miejscowy pijaczek i pokazuje, że ma pół litra. Spędzili wczoraj wieczór na popijawie. Taka znajomość z konieczności, bo ojciec Mirosław nie miał z kim wypić.

Teraz jest mu wstyd, bo ludzie patrzą.

 

Skąd wziąć pieniądze

Przestał być przełożonym domu, gdzie rozpijał towarzystwo. Przenieśli go do innego miasta. Został wikarym.

Pić nie przestał. Tym bardziej że proboszcz też nie stronił od kieliszka. Często prosił go:

– Mirek, załatw coś na wieczór.

Nie dał się prosić. Czasem on zapukał do proboszcza, że coś ma (mieszkali w sąsiednich pokojach).

Był tam rok. Proboszcz przestał być proboszczem, a on wikarym.

Przełożeni dali go do redakcji (zgromadzenie wydaje miesięcznik). Ma jeszcze więcej luzu. Czasem coś napisze, podredaguje, ale głównie myśli, jak zdobyć alkohol.

– Tam z piciem można było łatwiej się ukrywać – mówi.

Gdy zapije, po prostu nie przychodzi do redakcji.

Tylko o pieniądze trudniej. Ale i z tym daje sobie radę. Przełożonemu mówi, że potrzebuje na kurtkę. Dostaje gotówkę, idzie na bazar i kupuje za grosze tandetę, a za resztę wódkę. Czasem odwiedza znajomych z nadzieją, że go poczęstują.

Wydzwania (nieraz po nocy) i pyta, czy mają coś do wypicia.

– Zatraciłem poczucie wstydu.

 

Pijane wakacje

Wakacje. Znalazł tani ośrodek wczasowy nad jeziorem. Jeździ tam przez parę lat. Nie dla piękna krajobrazu. Jeździ, żeby nikt nie przeszkadzał mu w piciu.

Rano zabiera kilka butelek piwa i idzie na ryby. Za piwem nie przepada.

– Popijałem je, żeby jakoś przetrwać dzień – mówi.

Z ryb zawsze wraca na lekkim rauszu. Wieczorem zamyka się w wynajętym podłym domku i otwiera wódkę. Przywiózł sporo ze sobą. Odżywia się byle czym i byle jak. Najważniejsze, żeby było na alkohol.

Nikomu nie mówi, że jest księdzem.

Pierwszy w zakonie

– Fajny z ciebie chłop, ale za dużo pijesz – mówi do ojca Mirosława prowincjał.

Tylko tyle. Żadnych kar, żadnych konsekwencji, żadnych rozmów. Jakby nikt nie zdawał sobie sprawy, że coraz bardziej się stacza. Sam też nie widzi problemu.

– Wtedy w Polsce w ogóle się dużo piło – mówi.

W jego zgromadzeniu też. Ale on najwięcej. Będzie pierwszym w zakonie, który pójdzie na terapię.

 

Jak zbawienie

Coraz częściej zdarzają mu się ciągi – pije po kilka dni. Przełożony domu widzi, co się święci. Nie reaguje.

Czasem da mu dwadzieścia złotych. Mówi, że na kawę.

Ojciec Mirosław:

– Dla mnie to było jak zbawienie. Zaraz szedłem po pół litra.

Jego jedyna troska wtedy: mieć za co pić.

Z organizmem coraz gorzej. Przestał prawie jeść. Ciągle rozwolnienia, wymioty, coraz częściej jakieś zwidy.

– W chwilach trzeźwości czułem, że trzeba coś z tym zrobić.

Zapisał się na odwyk.

 

Strach przejść przez ulicę

Na odwyk trzeba było czekać. Warunkiem przyjęcia było chodzenie na mityngi AA.

Na mityngi chodzi na rauszu.

– Chciałem się jakoś pożegnać z alkoholem.

Nie ma jednak za co pić. Zrobił się agresywny. Koledzy nie puszczają go na kolędę. Coraz gorzej się czuje. Przestał jeść. Współbrat cierpliwie wmusza w niego zupę. Tak przez wiele dni.

– Inaczej może bym wtedy umarł – mówi.

Siedzi przy stole w refektarzu. Wszyscy rozmawiają, śmieją się. Nie wie, o czym rozmawiają. Z czego się śmieją. Może z niego? Boi się przejść przez ulicę.

Piekło.

Przestał cierpieć

Zabrało go pogotowie.

Gdyby współbracia nie wezwali karetki, nie wie, co by z nim było. Miał delirium. Wzięli go do szpitala na detoks. Na sali okropne towarzystwo, kroplówki, fatalnie się czuje. Po dwóch dniach przestał cierpieć.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy.

 

Jakby siebie słyszał

Że alkoholizm to choroba, zrozumiał w kolejnym szpitalu – poszedł tam na terapię.

Wcześniej myślał, że picie to grzech. Czasem kładł się krzyżem na zimnej posadzce w kościele i przepraszał. Czasem złorzeczył, że Jezus go oszukał. Myślał, że jest opętany. Na terapii chodził na mityngi. Inni opowiadali historie swojego picia, a on czuł się tak, jakby samego siebie słyszał.

Zaczął na nowo odkrywać swoją wiarę.

Stamtąd pojechał do ośrodka dla księży alkoholików (prowadzi go ksiądz alkoholik, od trzydziestu lat nie pije). Był tam dwa tygodnie. Po wielu miesiącach przerwy zaczął odprawiać Msze, słuchać spowiedzi.

– Zacząłem znowu funkcjonować jako ksiądz. Zapisał się na indywidualną terapię. Trzeba było jechać autobusem. Jest problem: nie umie kupić biletu.

– Przez to picie zatraciłem umiejętność praktycznego życia.

Minie jeszcze wiele tygodni, nim zupełnie dojdzie do siebie.

 

Nie kuście mnie

Dostał zaproszenie na wesele (kuzynka wydawała za mąż córkę). Wiedział, że będzie wódka, że będą wmuszać. Bał się jechać.

Nie wszyscy w rodzinie uwierzyli w to, że przestał pić. Na weselu chcieli go wypróbować: do szklanki z oranżadą nalali mu wódki. Sięgnął, poczuł alkohol i wypluł. Zaraz się z nimi pożegnał.

Gdy jedzie na jakieś przyjęcie albo wesele, boi się. Nie siedzi zbyt długo.

– Kiedy atmosfera staje się luźniejsza, wychodzę.

I nie lubi być sam.

Teraz, gdy jest sam w domu, bo współbracia wyjechali akurat na wakacje, zachowuje się tak, jakby nie był sam. O ustalonej godzinie idzie do kaplicy i odmawia brewiarz. Tak, jak to robią, gdy są wszyscy razem.

Po terapii nigdy nie miał zachwiania. Myśli, że może dlatego, że nie chciał drugi raz doświadczyć takiego umierania jak przed odwykiem.

Dlatego sam też nie wystawia się na pokusy. Nawet toastów sokiem nie wznosi.

 

Poprzednik też pił

Prowincjał dał mu znowu szansę: mianował proboszczem w małym miasteczku. Poprzedni proboszcz był alkoholikiem, właśnie poszedł na terapię. Ojciec Mirosław pojechał do kurii. Biskup ucieszył się, że zgromadzenie mianowało nowego proboszcza.

– Z tamtym mieliśmy problemy – zagadnął.

– Ja też jestem alkoholikiem, ale wróciłem z terapii – Mirosław nie owijał w bawełnę.

Pamięta, że biskup się przeraził. Po chwili doszedł do siebie i powiedział, że to nic. I żeby się trzymał.

– Liczę na księdza pomoc – powiedział. – W diecezji mamy sporo pijących księży.

 

Zmienić wyznanie

Chyba nigdy nie czuł się tak dobrze jak teraz, kiedy nie pije. Jest proboszczem na kolejnej parafii. Spełnia się jako ksiądz. Przed ludźmi nie kryje, że jest alkoholikiem. Czasem mówi o tym z ambony, czasem w konfesjonale.

Na wspomnienie tego, co przeżywał w ostatniej fazie picia, ciarki go przechodzą. Żeby wyjść z tamtego piekła, zrobiłby wtedy wszystko.

– Nawet wyznanie bym zmienił.

 

Przeprosiny

Jak wrócił z terapii, w Wigilię przeprosił współbraci za to, co było nie tak.

– To odmieniło radykalnie moje życie – mówi.

Gdy był jeszcze na leczeniu, odwiedził go prowincjał. Długo rozmawiali. Też zaczął rozumieć, co to alkoholizm i skąd brały się wszystkie problemy z Mirosławem. Niedługo po nim na terapię pójdzie jego współbrat z zakonu.

Też przestanie pić.

 

Nie odważył się

Myślał o samobójstwie.

To było na krótko przed leczeniem, kiedy nie mógł jeść i miał omamy.

– Ale nie chciałem się skazać na wieczne potępienie.