Rok w stanie podejrzenia

Bogumił Łoziński

GN 29/2011 |

publikacja 21.07.2011 00:15

Rząd chciał pokazać siłę wobec Kościoła i zdjąć z siebie odpowiedzialność za zwrot zagrabionego Kościołowi mienia – twierdzi dr Krzysztof Wąsowski.

Rok w stanie podejrzenia Jakub Szymczuk Krzysztof Wąsowski był współprzewodniczącym Komisji Majątkowej ze strony kościelnej do momentu jej rozwiązania, jest doktorem nauk prawnych, ma 38 lat, żonę i troje dzieci

Bogumił Łoziński: Jak reaguje Pan, gdy czyta lub słyszy w mediach o „serii afer związanych z Komisją Majątkową”?

Krzysztof Wąsowski: – Teraz już spokojnie, ale do pewnego momentu reagowałem dość traumatycznie. Był okres, że wprost bałem się otworzyć gazetę, internet czy telewizor, bo często byłem zaszokowany, jakie absurdy można wymyślać w związku z pracami Komisji Majątkowej. Tym bardziej że członkowie Komisji nie mieli poczucia jakiegokolwiek aferalnego działania, co potwierdziła decyzja prokuratury, umarzająca śledztwo w sprawie rzekomych nadużyć przy zwrocie gruntu poznańskim elżbietankom na Białołęce.

Pan też był bohaterem rzekomego nadużycia, którego miał się dopuścić jako współprzewodniczący Komisji Majątkowej. Co Panu zarzucała prokuratura?

– Byłem podejrzany o tzw. fałsz intelektualny, co kwalifikuje się jako przestępstwo poświadczenia nieprawdy w dokumencie. Miało ono polegać na tym, że wraz innymi członkami Komisji Majątkowej w różnym czasie podpisaliśmy orzeczenie w sprawie zwrotu gruntu na Białołęce. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie w 2008 r., badając m.in., czy nie doszło do zaniżenia wartości gruntu. Dwa lata później postawiła członkom Komisji wspomniane zarzuty, a w czerwcu całą sprawę umorzyła, nie dopatrując się żadnych nieprawidłowości.

Kto jest odpowiedzialny za rozpętanie „afery z gruntem na Białołęce”?

– Doniesienie do prokuratury złożył burmistrz Białołęki Jacek Kaznowski, który ponoć miał jakieś plany związane z tą ziemią. Warto zwrócić uwagę, że Białołęka w ogóle nie była stroną postępowania regulacyjnego, bo grunt należał do Agencji Nieruchomości Rolnych. Sprawa Białołęki rozpoczęła wzmożone zainteresowanie mediów pracami Komisji, które podgrzewały atmosferę i niewątpliwie wywierały presję na organy ścigania.

Jak taka atmosfera wokół prac Komisji wpłynęła na jej prace?

– Można mówić wręcz o paraliżu Komisji, szczególnie ze strony przedstawicieli strony rządowej, którzy się bardzo usztywnili. Z mediów dowiedzieliśmy się, że premier otwarcie stwierdził, że to za jego przyczyną Komisja Majątkowa praktycznie przestała działać.

A może chodziło o polityczną rozgrywkę rządu PO z Kościołem, która miała doprowadzić do likwidacji Komisji?

– Trudno mi się wypowiadać o aspektach politycznych tego problemu. Jednak z punktu widzenia przewodniczącego Komisji nie ulegało wątpliwości, że strona rządowa parła do jej likwidacji.

Czy miał Pan okazję zapoznać się z dokumentacją zgromadzoną przez prokuraturę na temat Komisji Majątkowej?

– Pod sam koniec śledztwa otrzymałem do tego prawo.

Czy coś w tych materiałach zwróciło Pana uwagę?

– Bardzo wiele rzeczy mnie zaskoczyło, bo śledztwo wyglądało zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem. O jakie sprawy konkretnie chodzi, nie mogę ujawnić, bo obowiązuje mnie tajemnica śledztwa.

Podobno dokumentacja ta pokazuje bardzo głęboką inwigilację Kościoła dokonywaną przez służby specjalne, m.in. przez Centralne Biuro Antykorupcyjne, wykraczającą poza sprawy związane z Komisją Majątkową.

– Nie mogę tego potwierdzić, ani temu zaprzeczyć.

Jednak umorzenie śledztwa przez prokuraturę może wskazywać, że w całej sprawie nie chodziło o praworządność czy interes publiczny, lecz o zbieranie haków na Kościół.

– Mogę zwrócić uwagę, że media ujawniały różne fakty, a nawet dokumenty dotyczące tego śledztwa, konkretnych spraw czy osób w trakcie jego trwania. Czytając materiały medialne, np. w „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, licznych tygodnikach czy na portalach internetowych, można było odnieść wrażenie, że odbywa się jakieś dziwne polowanie.

Organy śledcze ujawniały mediom informacje, które miały skompromitować Komisję Majątkową?

– Nie chcę nikogo oskarżać, ale gdy dziennikarze prosili mnie o komentarz do różnych problemów związanych z pracami Komisji, niektórzy z nich wprost mówili mi, że mają dostęp do akt śledztw prowadzonych w tych sprawach.

Czy przedstawiciele Kościoła będą mogli zapoznać się z tymi aktami?

– Taką decyzję może podjąć prokuratura, która jest gospodarzem tych postępowań. Według mnie, te materiały powinny zostać ujawnione nie tylko przedstawicielom Kościoła, ale całej opinii publicznej.

Komisja Majątkowa zakończyła działalność 28 lutego br. Teraz podmioty kościelne mogą się ubiegać o zwrot zagrabionego mienia na drodze sądowej. Czy w ten sposób uda się im uzyskać jakieś odszkodowania?

– Ustawa likwidująca Komisję Majątkową otwiera ścieżkę do dochodzenia roszczeń nie tylko tym 216 podmiotom kościelnym, których sprawy nie zostały przez Komisję rozstrzygnięte, ale także tym, którzy dotychczas do Komisji nie wystąpili lub nie uzyskali satysfakcjonującego rozstrzygnięcia. Na podstawie rozmów z ekonomami diecezji i zakonów wnioskuję, że takich spraw jest jeszcze bardzo dużo. Na przykład księża misjonarze wystąpili do sądu o odszkodowania w wysokości ponad 200 mln zł za ich grunty w Warszawie, na których obecnie znajdują się budynki Uniwersytetu Warszawskiego oraz Ministerstwa Finansów, i mają duże szanse na wygraną. W ciągu ponad 20 lat działalności Komisja zasądziła rekompensaty finansowe w łącznej wysokości 140 mln zł, według mnie sądy mogą przyznać wielokrotnie większe odszkodowania finansowe.

Państwo straci na zamknięciu Komisji Majątkowej?

– Budżet państwa na pewno, o ile sądy będą przyznawać znacznie większe odszkodowania finansowe niż Komisja.

Po co więc ją zamykano?

– Według mnie, chodziło raczej o zyski polityczne. Rząd chciał pokazać siłę wobec Kościoła i zdjąć z siebie odpowiedzialność za zwrot zagrabionego mienia. Teraz ten problem mają sądy, a nie rząd, który miał swoich przedstawicieli w Komisji.

Przez rok pozostawał Pan w stanie podejrzenia. Jak ta sytuacja wpłynęła na Pana życie?

– Moja kariera zawodowa i naukowa stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Zawód adwokata wymaga nieskazitelności charakteru, zaufania publicznego, bycia niekaranym, nie mówiąc o udziale w aferalnych przestępstwach. Pracuję w dużej kancelarii prawniczej, po postawieniu mnie w stan podejrzenia dział, którym kieruję, osiągał dużo gorsze wyniki niż pozostałe. Problem nie polegał na tym, że klienci tracili wiarę w moje prawnicze umiejętności, tylko obawiali się, że wejdą w krąg zainteresowania różnych służb i ich działań operacyjnych. To wytworzyło bardzo niedobrą atmosferę, w której nie wiadomo było, na ile klient może ufać adwokatowi, którym zajmują się służby specjalne.

Czy postawienie tych zarzutów wpłynęło na to, że przestał być Pan delegatem krajowym Rycerzy Kolumba w Polsce?

– Byłem bardzo zaangażowanym rycerzem Kolumba, bo w tej organizacji katolickiej widziałem miejsce praktykowania mojej wiary. Po postawieniu mi zarzutów tzw. Sekcja Polska w New Heven uznała moją działalność w Komisji za sprawę kryminalną, a nie służbę na rzecz Kościoła w Polsce i odwołano mnie z funkcji delegata krajowego, co w powiązaniu z innymi okolicznościami spowodowało rozłam wśród Rycerzy Kolumba w Polsce i stawia pod znakiem zapytania dalszy rozwój tej organizacji w naszym kraju. Wydaje mi się jednak, że główne przyczyny rozłamu były spowodowane różnicami ideowymi.

Jakimi? Media podawały, że powodem były różnice polityczne.

– Rzeczywiście „Gazeta Wyborcza” napisała, że powodem podziału był spór polityczny między zwolennikami PiS i PO. W istocie konflikt dotyczył stosunku do kwestii obrony życia, a ściślej in vitro. Zadaniem Rycerzy Kolumba jest obrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Okazało się, że nie wszyscy członkowie tej organizacji tak uważają, szczególnie zasiadający obecnie w parlamencie, którzy na przykład nie zagłosowali za projektem zakazującym in vitro. Władze zakonu poparły właśnie tych, którzy życia nie bronili, dlatego część mężczyzn, w tym ja, postanowiła odejść z tej organizacji do innego, jak ufam bardziej ideowego Zakonu Rycerzy Jana Pawła II.

Jak na postawienie zarzutów przez prokuraturę zareagował Episkopat Polski, który powołał Pana na przewodniczącego Komisji Majątkowej?

– Sekretariat Konferencji Episkopatu Polski, z bp. Stanisławem Budzikiem na czele, zachował się w sposób wyjątkowy. Zaraz po postawieniu mi zarzutów bp Budzik publicznie stwierdził, że podtrzymuje pełne poparcie dla mnie i w żadnym razie nie ma zamiaru mnie odwoływać. To było olbrzymie wsparcie instytucjonalne i psychiczne. Chciałbym także podziękować trzem biskupom, którzy w tej trudnej sytuacji nie zostawili mnie samego, lecz otoczyli duszpasterską troską. Chodzi o mojego ordynariusza abp. Henryka Hosera, bp. Stanisława Stefanka i abp. Damiana Zimonia, który jak prawdziwy duchowy ojciec wspierał drugiego niesprawiedliwie podejrzewanego członka Komisji ks. prał. Mirosława Piesiura.

Czy umorzenie postępowania przywraca Panu dobre imię?

– Formalnie tak. Problem polega na tym, że gdy wpiszemy moje nazwisko w jakąkolwiek przeglądarkę internetową, to jest ono kojarzone z aferą w Komisji Majątkowej, a nie z fałszywymi pomówieniami, które mnie dotknęły. Skutki tej niesławy będą niestety trwały i są ciężko odwracalne. Szkoda, że media, które szeroko opisywały tę rzekomą aferę, milczą, gdy okazało się, że jej nie ma.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.