Reporter i świadek

Andrzej Grajewski

GN 28/2011 |

publikacja 14.07.2011 00:15

Czy dziennikarz po latach, sam będąc w komfortowej sytuacji, może dokonywać moralnych ocen ludzi, którzy znaleźli się w środku piekła?

Reporter i świadek Andrzej Grajewski Ksiądz Stanisław Filipek SAC na pograniczu rwandyjsko-kongijskim. Styczeń 2004 r. Obecnie ks. Filipek pracuje w Kabudze k. Kigali

Reporter „Gazety Wyborczej” Wojciech Tochman napisał ważną książkę o ludobójstwie w Rwandzie pt. „Dzisiaj narysujemy śmierć”, w której stawia pytania o konsekwencje ludobójstwa nie tylko dla sprawców i ofiar, ale także dla świadków wydarzeń. Zazwyczaj tylko uważnie słucha swych rozmówców, bez wydawania ocen. Wyjątek robi tylko dla pallotyna ks. Stanisława Filipka, który z nim nie chciał rozmawiać. Nie tylko go ocenia, ale kreuje nieprawdziwy opis faktów.

Od kilku miesięcy na ten temat toczy się dyskusja na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w której Tochman swoje moralizatorskie tezy, m.in. o moralnej kompromitacji Kościoła, wyostrza (rozmowa z ks. Adamem Bonieckim, TP 17.05.2011). Trudno polemizować z absurdalnym poglądem, że Jan Paweł II powinien w czasie ludobójstwa pojechać do Rwandy i albo zatrzymać morderców, albo dać się zabić. Takich „cennych” przemyśleń reportera, zwłaszcza w wywiadzie, jest znacznie więcej. Odniosę się jedynie do wątku pallotyna, któremu Tochman poświęcił rozdział swej książki i część wywiadu dla TP. Trudno mi bowiem przejść obojętnie obok faktu, że „Tygodnik Powszechny” odmówił publikacji listów pallotynów wysłanych do redakcji w tej sprawie.

Tochman robi z ks. Filipka negatywnego bohatera swego reportażu. Stawia mu zarzut, że w sytuacji ekstremalnej zawiódł. Jego wywód w książce, a zwłaszcza w wywiadzie, jakiego udzielił „Tygodnikowi Powszechnemu”, aż kipi od złych emocji. Z jakiego powodu? Ksiądz Filipek nie chciał z nim rozmawiać, ponieważ nie miał do reportera „Wyborczej” zaufania. Tochman robi mu z tego poważny zarzut. „Czy ludobójstwo, które zdarzyło się na placu przed kościołem, to jego prywatna sprawa? Czy może w tej sprawie milczeć?”, pyta retorycznie.

 

W 2004 r. byłem w Rwandzie w wielu miejscach, o których pisze Tochman. Nie miałem problemów, aby rozmawiać ze świadkami tamtych wydarzeń. Z tych rozmów powstał m.in. mój reportaż o ks. Stanisławie Urbaniaku, wielkim orędowniku kultu Miłosierdzia Bożego, który uratował grupę Tutsi w swojej parafii w Ruhango (GN nr 14/2004). Rozmawiałem wówczas także z ks. Filipkiem, a notatki sprzed lat uzupełniłem niedawno rozmową telefoniczną, gdyż pallotyn nadal pracuje w Rwandzie.

W centrum wojny domowej

Aby zrozumieć, co wydarzyło się 9 kwietnia 1994 r. w dzielnicy Gikondo, gdzie na wzgórzu stoi pallotyński ośrodek, w którym oprócz kościoła parafialnego znajdują się także dom zakonny, ośrodek zdrowia, centrum katechetyczne oraz drukarnia, trzeba przypomnieć kilka podstawowych faktów poprzedzających tragedię. 6 kwietnia 1994 r. nieznani do dzisiaj sprawcy zestrzelili podchodzący do lądowania samolot z prezydentami Rwandy – Juwenalem Habyarimaną oraz Burundi – Cyprienem Ntaryamirą na pokładzie. Wracali z rozmów w Tanzanii mających zakończyć wojnę domową w obu krajach, której stronami byli Hutu i Tutsi.

Ten konflikt wypełnia najnowsze dzieje tego regionu. Tutsi są spadkobiercami lokalnej grupy panującej, myśliwymi, hodowcami. Z nich wywodzili się kolejni władcy. Hutu są przede wszystkim rolnikami. To oni dominują liczebnie, stanowiąc blisko 85 proc. mieszkańców Rwandy. Gdy w 1962 r. kraj odzyskał niepodległość, zdobyli w nim władzę. Doszło do krwawych konfliktów i pacyfikacji, po której liczne grupy Tutsi musiały szukać schronienia w krajach sąsiednich, przede wszystkim w Ugandzie. Tam w obozach dla uchodźców dorastało pokolenie młodych bojowników Tutsi, wśród nich także Paul Kagane, od 1994 r. faktycznie najważniejsza osoba w państwie, a od 2000 r. prezydent tego kraju. Wiosną 1994 r. siły Tutsi skupione w Rwandyjskim Froncie Patriotycznym (RPF), wspierane przez Ugandę, rozpoczęły atak na stolicę kraju Kigali. W czasie walk dochodziło także do masakr na cywilnej ludności Hutu.

 

Rozmowy obu prezydentów w Tanzanii, gdyż sytuacja w Burundi charakteryzowała się podobnym konfliktem, miały doprowadzić do zawieszenia broni oraz rozpoczęcia politycznych rozmów nad wyjściem z kryzysu. Zamach, który większość Hutu przypisywała bojownikom RPF, przekreślił te plany i został wykorzystany przez elementy skrajne w obozie Hutu, od dawna planujące ostateczne rozprawienie się z Tutsi. W tych warunkach trwająca od dawna wojna domowa zmieniła się w krwawą jatkę, organizowaną przez bojówki Hutu nazywane Interahamwe, czyli Wspólna Sprawa. Zbrodnię przygotowywano wcześniej, o czym świadczyły listy proskrypcyjne, jakimi posługiwano się na początku masakr. Później nie miało to już żadnego znaczenia, gdyż ginął każdy, kto był Tutsi albo nie chciał brać udziału w ich zabijaniu. Sprzyjał temu fakt, że po śmierci prezydenta rozpadała się struktura państwa. Policja i wojsko straciły jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń albo były w nich stroną. W ciągu zaledwie kilku dni rozwinęła się potworna spirala terroru i zbrodni, która w ciągu trzech miesięcy pochłonęła życie blisko 800 tys. ofiar, głównie Tutsi. Rzezie ustały, gdy 9 lipca 1994 r. oddziały RPF zdobyły Kigali. Mordy w Kigali, wspomina ks. Filipek, rozpoczęły się już 7 kwietnia, a ich ofiarą padli m.in. księża Tutsi, których masakra zaskoczyła w Ośrodku Jezuitów „Centre Christus”. Dodać trzeba, że położona na wzgórzu parafia znalazła się także na linii ognia pomiędzy partyzantami z RPF a oddziałami rządowymi. W mieście słychać było strzały. Pierwsi uciekinierzy dotarli na Gikondo już  7 kwietnia. Pallotyni nie zamknęli przed nimi bram, choć wiedzieli, że trwa polowanie na Tutsi. Od rana Radio Tysiąca Wzgórz (Mille Colines) nawoływało do ich tępienia. Ponad 300 osób znalazło schronienie w Centrum Pastoralnym. 8 kwietnia wieczorem dotarł tam także mężczyzna ciężko ranny w brzuch. Został opatrzony w miejscowym ośrodku zdrowia. Do rzezi doszło następnego dnia, w sobotę 9 kwietnia 1994 r. Był to prawdopodobnie pierwszy akt ludobójstwa na wielką skalę w Kigali. Rano ok. godz. 7 w kościele parafialnym ks. Henryk Pastuszka odprawił Mszę św., w której uczestniczyli praktycznie wszyscy szukający na Gikondo schronienia.

Później było wystawienie Najświętszego Sakramentu oraz spowiedź. Ksiądz Filipek zaznacza, że w kościele nie doszło do mordów. Potwierdza to także Tochman. Przed kościołem został zastrzelony przez żołnierzy jeden człowiek, który przybiegł z zewnątrz i szukał tam schronienia. Księżom powiedziano, że to jeden z inkotanyi (niezwyciężonych), jak nazywano bojowników RPF. Kościół został otoczony przez jednostkę wojskową, która zażądała, aby zgromadzeni w świątyni ludzie ją opuścili. Pallotyni próbowali rozmawiać z dowódcami, prosili o umożliwienie powrotu do Centrum Pastoralnego. Żołnierze odmówili. Otaczyli kordonem cały teren. Ludzie zostali usunięci z kościoła i rozpierzchli się po okolicy, szukając dla siebie kryjówek w krzakach bądź zabudowaniach. Wojsko było bezlitosne, wyciągali ludzi z kryjówek, przed drukarnią chcieli rozstrzelać 16 osób, wśród nich dwóch pallotyńskich stróży.

Ksiądz Filipek wyrwał ich z szeregu i wepchnął do drukarni. W ten sposób przeżyli pierwszą masakrę. Resztę ludzi wojsko przeprowadziło na plac kościelny. Tam jedna kobieta zemdlała. Ksiądz Filipek z ks. Leszkiem Więcaszkiem przenieśli ją na rękach do ośrodka zdrowia. Nie wiadomo, czy przeżyła. Po jakimś czasie wojsko się wycofało, a na teren pallotyński wkroczyła ponad 200-osobowa bojówka Interahamwe, która w ciągu dwóch godzin dokonała bezlitosnej masakry. Ginęli nie tylko mężczyźni, ale i kobiety oraz małe dzieci. Oprawcy zabijali ich maczetami. Mord miał elementy rytualne. Ofiarom obcinano genitalia, wydłubywano oczy, odcinano uszy. Pallotyni w tym czasie szukali schronienia w swoim domu zakonnym-drukarni.

Chcieli ocalić ludzi

Z relacji Tochmana wynika, że, gdy kościół został otoczony przez wojsko, pallotyni przestali się troszczyć o ludzi, a ich celem miało być jedynie uchronienie Najświętszego Sakramentu przed profanacją. „Z kościoła wyszedł wreszcie ksiądz Pastuszka. Z wysoko podniesioną monstrancją w dłoniach szybkim krokiem ruszył w kierunku domu zakonnego. A za nim ksiądz Filipek”. Tochman opisuje to na podstawie relacji Jerzego Mączki, polskiego żołnierza, który służył w siłach rozjemczych MINUAR i był świadkiem tych wydarzeń. Ksiądz Filipek kwestionuje ten opis. – Nikt nie wynosił monstrancji z kościoła – mówi. W zamieszaniu, jakie nastąpiło, gdy wojsko zaczęło wyganiać ludzi z kościoła, monstrancja została zrzucona z ołtarza. Później ktoś ją podrzucił pod drzwi zakrystii, gdzie została już po zbrodni odnaleziona i przeniesiona do domu zakonnego. Dla Tochmana jednak ten szczegół ma istotne znaczenie dla konstruowania obrazu fanatyzmu polskich pallotynów, którzy nie zajmowali się zarzynanymi ludźmi, tylko – jak pisze – „kawałkiem opłatka z mąki i wody”.

Ksiądz Filipek kwestionuje także zapis rozmowy z nim, jaki Tochman umieścił książce: „W kościele był wystawiony Najświętszy Sakrament, więc ludzi wyprowadzono na zewnątrz”. Ten wątek rozwija w wywiadzie z ks. Bonieckim, sugerując, że pallotyni negocjowali wyniesienie Sanctissimum z oprawcami, a nie poróbowali pomóc ludziom. Ksiądz Filipek twierdzi, że ta interpretacja Tochmana jest kompletną bzdurą. Nikt z nikim nie negocjował, nikt nie zajmował się wtedy także monstrancją. W momencie, gdy na teren parafii wtargnęła Interahamwe, ks. Filipek próbował ratować małego chłopca, ale bandyci wydarli mu go i zakatowali.

Gdy zaczęła się rzeź, wszyscy byli przerażeni, działali w potwornym stresie i strachu, nie wiedząc, jak się zachować w takiej sytuacji. Zamknęli się w drukarni, a z placu dochodziły potworne krzyki zarzynanych ludzi.

Opowieść Tochmana o wydarzeniach na Gikondo zbudowana jest na relacji Mączki, który już po masakrach był w ostrym konflikcie z ks. Filipkiem, co zakończyło się wyrzuceniem Mączki i jego kompana z pallotyńskiego domu. Nie jest prawdą, że Mączka po południu grzebał pomordowanych. Zrobił to ks. Filipek z dwoma stróżami. Pod wieczór przyszedł mu z pomocą Jerzy Mączka, a grzebanie trwało do nocy.

Nieprawdziwy jest także, zdaniem pallotyna, inny fragment relacji Mączki, który sobie przypisuje inicjatywę opatrzenia rannych. Część rannych albo ocalałych z porannej masakry zaczęła podchodzić do domu pallotynów. Zostali umieszczeni w domowej kaplicy. Ksiądz Filipek wspomina, jak w zaułku domu, pod przelatującymi nad ich głowami kulami, opatrzył zmasakrowanego Emanuela z Gikondo i dał mu opakowanie antybiotyków. Następnego dnia udało się Emanuela wraz z ciężko ranną kobietą oddać pod opiekę Czerwonego Krzyża. Emanuel ocalał i jest do dzisiaj na Gikondo.

Ksiądz Filipek mówi dalej, że gdy ok. 16 zaczął grzebać ofiary mordu, okazało się, że zmasakrowanych ciał na terenie kościelnym było ponad 60, ale ok. 15 osób, choć straszliwie pokaleczonych, jeszcze żyło. Razem z dwoma uratowanymi rano stróżami pozbierał ich z pola i złożył w kościele, bowiem w ośrodku zdrowia nie było już żadnego personelu. W tym czasie zjawił się ambulans Czerwonego Krzyża, ale teren parafii ponownie znalazł się w strefie wymiany ognia między partyzantami a siłami rządowymi i karetka odjechała, nie udzielając pomocy rannym. Zostali sami z umierającymi ludźmi. Wszyscy zmarli w ciągu nocy. Przy ich grzebaniu, jak wspomniałem, ks. Filipkowi pomagał także Mączka. W międzyczasie do domu pallotynów dotarła kolejna niewielka grupa Tutsi, którzy schronili się w kaplicy domowej, w której był obecny Najświętszy Sakrament. Ksiądz Filipek wraz z innymi pallotynami zanosił im pożywienie i odbierał wiadra z odchodami. Część z tych ludzi chroniła się tam do 12 kwietnia.

Uratowana w szafie

12 kwietnia po południu w parafii pallotyńskiej pojawiła się ponownie 200-osobowa bojówka Interahamwe, prawdopodobnie kierując się instrukcjami nadawanymi przez radio Tysiące Wzgórz, które informowało, że na Gikondo zakonnicy ukrywają Tutsi, więc trzeba tam wrócić i dokończyć czystkę. Byli niezwykle agresywni, upojeni przelaną krwią, spragnieni dalszych mordów. Przyprowadzili ze sobą piątkę Tutsi, których później okrutnie zamordowano na terenie parafii.

W tym czasie wszyscy pallotyni oraz siostry pallotynki znajdowali się w drukarni. Dwóch stróżów, którym ks. Filipek ocalił życie w czasie masakry 9.04, wskoczyło do wykopanej studni i tam przetrwali. W szafie z albami ukryła się siostra Bellancila wywodząca się z Tutsi. Ksiądz Pastuszka i ks. Filipek rozpoczęli pertraktacje z bandytami dobijającymi się do drzwi drukarni, grożąc granatami, jeśli nie zostaną wpuszczeni. Bandyci domagali się klucza z kaplicy, gdzie chronili się ludzie, ale go nie otrzymali. Ustalono, że trzech z nich będzie mogło przeszukać drukarnię. Przeprowadzono rewizję. Ksiądz Filipek stanął przed szafą, w której ukrywała się s. Bellancila i aby odwrócić uwagę bandytów, wpuścił ich do swego mieszkania. Ponieważ niczego tam nie znaleźli, wrócili do swoich, którzy w tym samym czasie podpalili kaplicę, w której ukryli się Tutsi. Wszyscy spłonęli.

Mordercy z Interahamwe przychodzili na Gikondo jeszcze kilka razy, w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Zrabowali samochody, wzięli pieniądze, odgrażali się pallotynom, a szczególnie ks. Filipkowi, którego uważali za współpracownika Tutsi (icyico cy’ inkotanyi). 13 kwietnia po południu na Gikondo dotarli belgijscy komandosi. Pod osłoną czołgu oraz jeepów uzbrojonych w ciężkie karabiny maszynowe wywieźli pallotynów do szkoły francuskiej, a stamtąd na lotnisko. Tochman sugeruje, że polscy duchowni ponoszą moralną odpowiedzialność za zbrodnię, gdyż bierne przyglądanie się złu jest także złem. Polscy pallotyni, znajdując się w sytuacji ekstremalnej, próbowali uratować wszystkich ludzi, którzy schronili się na terenie ich parafii.

Przed nikim nie zamknęli drzwi. Narażając własne życie, ks. Filipek uratował w tym piekle kilka osób. Tochman oczekuje, że powinni zrobić więcej. Pisze o ks. Filipku, że będąc świadkiem tamtych wydarzeń, był trochę ich ofiarą, a trochę sprawcą, gdyż patrzył na zabijanie i uciekł. Z bezkompromisowości, z jaką Tochman stawia retoryczne pytania pallotynom, wynika, że sam potrafiłby się w tamtej sytuacji zachować z większą odwagą. Gratuluję dobrego samopoczucia i życzę, aby wiedzy o sobie nie musiał weryfikować w godzinie tak straszliwej próby.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.