Oswój mnie, proszę

Brat Marie-Angel Carre: "Kanalie też mają duszę"

wydawnictwo.pl |

publikacja 30.06.2011 06:30

Fragment książki "Kanalie też mają duszę" wydanej nakładem wydawnictwa Promic. To autentyczna historia - zapis długiej i trudnej drogi do ocalenia dwunastoletniego dziecka paryskiej ulicy.

Oswój mnie, proszę

Gdy jego wzrok mówił: „Oswój mnie, proszę”

Poszłem do MacDonalda, tam gdzie kiedyś byliśmy i dużo myślałem o tobie [...] modliłem sie za ciebie, ale tylko trochę.
[Fragment listu Gabriela z 10 października 1992 roku]

Niewielki dom przy ulicy Faubourg Saint-Antoine nie wyróżnia się niczym szczególnym. Dozorca wyjaśnia mi, że znajdują w nim zakwaterowanie ludzie będący w trudnej sytuacji społecznej.

− Szukam kobiety, która tu mieszka z dzieckiem. Spotkałem ich wczoraj na ulicy.
− Ale jak się nazywa?
Nie mam jak przekonać go do tego, żeby mnie wpuścił. Jedyne możliwe potwierdzenie moich słów to fryzura matki. Podaję więc dokładny opis. Mężczyzna mimo to dopytuje się nieufnie, zastępując mi drogę:
− A pan to kto?
− Pracuję w Czerwonym Krzyżu, chciałbym im pomóc.
Wreszcie udaje mi się wspiąć po wąskich schodach. Pukam do drzwi pod wskazanym numerem. Odpowiada mi smarkaty głosik banalnym pytaniem:
− Kto tam?
− Yyy... Ratownik z Czerwonego Krzyża. Spotkaliśmy się wczoraj.

W pokoju panuje zaduch. Osiem metrów kwadratowych brudu, dwie plastikowe chochelki zawieszone na klamce od okna. Zauważam kolonię karaluchów wspinającą się po ściance zlewu.
− Mama wyszła na całe przedpołudnie, a ja muszę tu siedzieć. Fajnie, że przyszedłeś.

Przysługuje mi prawo do wysłuchania wyjaśnień. Zarówno w sprawach duchowych, najbardziej fundamentalnych, jak i w kwestiach banalnie praktycznych, związanych z codzienną egzystencją – dziecko jest niezwykle żywe.
− Śpimy na jednym łóżku. Czasami w nocy musimy sikać do miednicy, bo w ubikacjach straszny syf i są na końcu korytarza.

Od słowa do słowa stopniowo uświadamiam sobie, że dzieciak wiele przeszedł. Dramat zaczął się, kiedy na skutek problemów rodzinnych chłopiec opuścił swoje rodzinne strony na południowym zachodzie kraju. Z powagą dwunastolatka oświadcza:
− Z dzieciństwa zostały mi szramy na gębie.

Trudy życia wcześnie go dopadły. Mieszkanie na dziko, często ulica, parki, potem Londyn – traumatyczne zatrzymanie i pobyt w areszcie, następnie Belgia – niekończące się problemy z policją, godziny spędzone w komisariatach...
I prawie zawsze łzy:
− Same leciały. Płakałem i zdawało mi się, że zaraz głowa mi wybuchnie. Od świtu do nocy myślałem o tym wszystkim, aż mi się chciało rzygać...
Jest smutny. Obserwuję go, siedząc przy nim na łóżku, z dłońmi splecionymi jak do modlitwy. Ma wzrok przyćmiony rozpaczą, zmęczeniem i opuszczeniem, cieniem kładzie się na nim cały brud ulic. Rezygnując z właściwej synom Zachodu przesadnej wstydliwości, pytam:
− Wiesz, że wierzę w Boga?
− Tak, mówiłeś wczoraj.
− Gabrielu...

Patrzę na chłopca z czułością i uświadamiam sobie, że po raz pierwszy zwróciłem się do niego po imieniu. Odezwałem się do niego imieniem, które jest jak płaszcz tajemnicy.
− ...będę się za ciebie modlił. Ty też powinieneś prosić Boga, żeby was z tego wyciągnął.
− Kiedy jest naprawdę źle, czasami chyba o tym myślę. Ale ja nie jestem chrześcijaninem!

Wyjmuję z kieszeni i podaję mu mały krzyżyk wraz z modlitwą, którą zawsze będzie nosił przy sobie. Dwa dni później on podarował mi krzyżyk wycięty z jakiejś deski przez Dejana, zaprzyjaźnionego kloszarda z ulicy Faubourg Saint-Antoine, który z kolei ja zachowałem.

Podczas naszej rozmowy ton głosu chłopca nasuwa jednoznaczną diagnozę jego problemu: cierpi na pewien szczególny rodzaj nienawiści do społeczeństwa – nienawiści drążącej duszę skuteczniej niż rdza metal. Ów problem w oczach psychologa mógłby czynić z niego wręcz interesujący przypadek socjopatii.

Ja wiem, że mroki ludzkiej duszy mogą ustąpić wobec nawet najsłabszego promienia światła. „Zabiję ich albo im przebaczę” – oznajmił przy naszym pierwszym spotkaniu. Rozumiem już, że brzemię, które dźwiga, nie jest lekkie, że dzieciak na swój sposób jest zdziczały. Zatem i ja będę musiał stać się dzikusem dla tego dzikusa, gawroszem dla tego syna ulicy, tułaczem dla tego bezdomnego – a wszystko po to, żeby zdobyć go dla Chrystusa. Z godziny na godzinę coraz lepiej pojmuję, że obdarzenie Gabriela miłością Boga nie jest jakąś ewentualnością czy próbą odzyskania czegoś, ponieważ niezbywalnym prawem tego stworzenia jest dowiedzieć się, że ma swojego wiecznego Stwórcę.

Niebieski ptak, za którego staję się odpowiedzialny, nosi ślady bezwzględnego świata dzieciaków zranionych i puszczonych kantem przez życie. Zwłaszcza ulica odcisnęła w jego sercu głębokie piętno... Przyzna to później wielokrotnie, jak w liście z 1998 roku, w którym stwierdził wprost: „Mam syndrom ulicy”.

Nazajutrz po wizycie z wolna zaczynam rozumieć natarczywość niektórych gniewnych spojrzeń tego chłopca. Dostrzegam przyczynę wulgarnych słów i antyspołecznych gestów. Przemierzając ulice miasta, z upływem godzin pojmuję, dlaczego ten dzieciak z całej siły kopie każdy mijany w parku czy w metrze kosz na śmieci, ściągając na nas gniewne uwagi przechodniów.

Sam staję się przy nim niczym trędowaty, na którego patrzy się z nieżyczliwością. Ludzie zapewne uznają mnie za nazbyt pobłażliwego ojca – takiego, co to zwyczajnie ma w nosie wychowanie dziecka. W rzeczywistości natomiast zgadzam się na te wyskoki raczej po to, żeby przeniknąć do osobliwego świata Gabriela. Mimo iż przy każdym kroku za moimi plecami wybucha z hukiem odpalona przez niego petarda. A ja bezskutecznie próbuję nad nim zapanować... Mój paryski łobuziak ma to gdzieś! Nie jest w stanie okiełznać emocji i zapanować nad zachowaniem. Manifestuje agresję, wysyłając mi zakodowany sygnał: „Na razie jesteś dla mnie takim samym dorosłym jak wszyscy inni”.

To spotkanie powoduje odmianę mojej relacji z Bogiem. Prawdziwa odpowiedzialność zawsze prowadzi serce ku większej głębi. Od tej pory nie wystarczy mi już spędzanie trzydziestu minut przed tabernakulum podczas uczestnictwa w dziennym oficjum – potrzebuję dwa razy więcej czasu na modlitwę. Odkąd poznałem tego chłopca, Pan domaga się, bym wydłużył moje spotkania z Nim. Codziennie przychodzę do kościoła Saint-Gervais i modlę się z mnichami ze Wspólnot Jerozolimskich, spędzając w ten sposób kolejne godziny moich najpiękniejszych lat.

Ale nie da się wziąć na siebie odpowiedzialności za dusze i jednocześnie pozwalać sobie na luksus marnowania czasu przeznaczonego na modlitwę. W sercu tego chłopca nie dokonałoby się żadne uzdrowienie, jeśli nie wstawiałbym się za nim u Boga... Co rano spędzam więc godzinę na adoracji w chłodzie ogromnego kościoła, wznoszącego się w centrum IV dzielnicy Paryża. Co rano w pełnym pokoju zapamiętaniu i łagodnym uporze tłumaczę mojemu Bogu, że to dziecko staje się jak gdyby moim i że powinien potraktować sprawę poważnie. Chłopak oswoił moje serce, to pewne! Udało mu się – ten niewiarygodny uśmiech, wybuchy złości, ten orientalny sposób unoszenia się gniewem na wszystko...

Zaczynam rozmawiać o tym wszystkim z Panem. Modlitwa karmi się tą odrobiną umęczonego człowieczeństwa. A Bóg wiernie mi odpowiada, co rano, niby lekki powiew odczuwany w głębi duszy. Podczas jednej z takich modlitw w wielkim wewnętrznym poruszeniu przychodzi mi na myśl, że On chce, abym stracił wiele czasu na oswojenie tego dziecka. Stracić czas, żeby zdobyć duszę! Jak w zabawie „kto traci – ten wygrywa”. Oszałamiające Boże natchnienie.

Gdyby tamtego ranka Pan przedstawił mi rozumowanie prowadzące od arystotelesowskiego sądu o istnieniu do doświadczenia bytu w działaniu, prawdopodobnie szybko bym je pojął. Ale nie, otrzymuję inny dar – pedagogię przyszłej reedukacji chłopca. Jaką pedagogię? „Nie śpiesz się, naucz się tracić czas”.

Znajduję czas na słuchanie słowa Bożego i uświadamiam sobie, że na długo przede mną zrozumiał tę radę lotnik Saint-Exupéry: „Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu” . Nie zdobyłbym jego serca inaczej, jak poświęcając mu czas i pozwalając narodzić się tej miłości... Zrodzić duszę – to delikatna i wymagająca cierpliwości operacja. Ta najprostsza w świecie zasada pedagogiczna do tego stopnia dziś została zapomniana przez mamy i tatusiów, że wydali na świat i wychowali pokolenie dotknięte lękiem.

„Przykro mi – zdawał się mówić do mnie Bóg tamtego ranka – ale miłość potrzebuje czasu i ten dar również otrzymaliście ode Mnie”. Cierpliwość jest rdzeniem miłości. Od tej pory rozumiem, że jest ona także ostrzem w walce o ocalenie tego biedaka. Ofiarować czas dziecku pogrążonemu w nieszczęściu to coś więcej niż przyznać środki finansowe, które nie mogą uleczyć serca. Dar uczyniony nieszczęśliwemu dziecku ze względu na miłość Chrystusa jest potężniejszy niż setki instytucji opieki społecznej. „Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu”.

Na moją modlitwę zwykłego świeckiego Bóg sierot odpowiada, że muszę pogodzić się z tym, iż dziecko wzrasta powoli, w niepewności i ukryciu. W odpowiedzi na wstawiennictwo zwykłego świeckiego Bóg wyłączonych ze społeczeństwa odkrywa przede mną prawdę, że walące się drzewo robi wiele hałasu, natomiast las rośnie bezgłośnie.

On nigdy nie będzie mi wyrzucał tego, że próbowałem... ale przyjdzie mi zdać sprawę na Sądzie Ostatecznym, jeżeli nie zrobię niczego. Jednocześnie Bóg uprzedza mnie, że znajdą się ludzie skorzy do krytyki. Ich argumenty jednak będą niewarte funta kłaków. To ludzie bez ikry. On chce, żebym im z góry przebaczył. Nie zrobią mi żadnej poważnej krzywdy, najwyżej parę zadraśnięć, ale każda z tych ran powie mi coś nowego o tym „podarowanym dziecku”, które mam oswoić... na wieczność.