Czego się boicie?

Aleksandra Pietryga. GN 13/2011 Katowice

publikacja 08.05.2011 06:30

Kiedy komuniści likwidowali Centralę Krucjaty Wstrzemięźliwości, on śpiewał Magnificat. – Jeśli Bóg do czegoś dopuścił, to z zamiarem uczynienia czegoś lepszego – przekonywał.

Czego się boicie? Fotoreprodukcja Henryk Przondziono/ GN Likwidacja Centrali Krucjaty Wstrzemięźliwości przez Urząd Bezpieczeństwa 29 sierpnia 1960 r.

Ks. Franciszek Blachnicki urodził się 24 marca 1921 r. w Rybniku. Wielki idealista, humanista, przywódca. Osobowość charyzmatyczna i niesamowita konsekwencja w realizacji życiowych wyborów. Zawsze do przodu. Wyprzedzał każdą epokę, w której przyszło mu żyć. Cechowała go odwaga, która dla niektórych graniczyła z brawurą, a tak naprawdę wynikała z przekonania, że nie może się bać ten, kto zaufał Bogu, że jedyne, co zniewala, to właśnie lęk. – Często powtarzał: „Czego się boicie? Oni nic nam nie mogą zrobić (władze komunistyczne – przyp. A.P.), co najwyżej mogą nas zabić” – wspomina Dorota Seweryn, jedna z najstarszych i najbliższych współpracownic ks. Blachnickiego.

W rękach Opatrzności

O śmierć otarł się kilkakrotnie. Zawsze cudem od niej uchroniony. Pierwsze doświadczenie ocalenia miało miejsce w kilka tygodni po urodzeniu. Wybuchło III powstanie śląskie. W Rybniku trwały ostre walki, również na terenie szpitala Spółki Brackiej, gdzie mieszkali Blachniccy. Kiedy liczna rodzina została ewakuowana, okazało się, że zapomniano o najmłodszym dziecku, Franciszku. Jeden z powstańców zdecydował się pójść po niego i z narażeniem życia przyniósł go do matki. – Jest to rys w biografii ks. Blachnickiego, o którym chętnie wspominam – mówi ks. Adam Wodarczyk, moderator generalny Ruchu Światło– Życie, postulator procesu beatyfikacyjnego ks. Blachnickiego. – Świadczy o tym, jak bardzo był umiłowany przez Opatrzność. Bóg miał wobec niego przeogromne plany.

W 1938 r. ukończył gimnazjum w Tarnowskich Górach. Aktywnie działał w harcerstwie. Ci, którzy wówczas znali Franciszka, postrzegali go, jako chłopaka przebojowego. On sam określał się, jako nieśmiały i skryty. – Ta rozbieżność świadczy o tym, jak bardzo ks. Blachnicki potrafił od najmłodszych lat stawać ponad własnymi słabościami, przekraczać siebie – twierdzi ks. Wodarczyk. – Znane są jego wspomnienia z dzieciństwa, kiedy posłany po sprawunki, kilka godzin potrafił spędzić przed sklepem, zanim zdecydował się wejść do środka. Własną pracą kształtował swój charakter.

Z ateizmu do wiary niezłomnej

Zdolny, myślący samodzielnie w okresie dojrzewania właściwie stracił wiarę. Przyjął postawę wyznawcy świeckiego humanizmu. Konsekwentnie, będąc jeszcze w gimnazjum, nie przyjął sakramentu bierzmowania. Lata okupacji, pobyt w obozie w Auschwitz, potem w areszcie w Katowicach, wyrok skazujący na karę śmierci, te wydarzenia, pogłębiały taki stan ducha. Po latach wspominał: „Odczułem, jak niewiele wspólnego ma z życiem to chrześcijaństwo, które przejęliśmy wraz z wychowaniem. Moje chrześcijańsko-humanistyczne ideały nie wystarczały w tej granicznej sytuacji”. W celi śmierci nie skorzystał nawet z możliwości spowiedzi. Potrzebne było światło z góry, by dokonało się nawrócenie.

Podczas oczekiwania na wykonanie wyroku śmierci przeżył najważniejszy moment swojego życia, który zaowocował głęboką przemianą serca. Pod koniec życia, w swoim duchowym testamencie, nazwał ten dzień (17 czerwca 1942) „dniem swoich narodzin”, w którym otrzymał dar wiary nadprzyrodzonej, „jako zupełnie nowe, nie ludzką mocą zapalone światło, które świeci nawet wtedy, gdy nie pada jeszcze na żaden przedmiot i trwa cicho, nieporuszenie jak gwiazda, świecąc w ciemnościach i sama będąc ciemnością” (Testament, 17 czerwca 1986). Ta rzeczywistość wiary definiowała całe przyszłe życie ks. Blachnickiego i wyznaczała wszystkie jego drogi, wszystkie podejmowane decyzje. Fenomen wiary konsekwentnej, która już do końca życia pozostała niewzruszona.

– Myślę sobie, że gdyby w życiu ks. Franciszka nie dokonało się owo nawrócenie, to osobowości stałby się przywódcą, choć może nie na polu wiary – twierdzi moderator generalny Ruchu Światło–Życie.

Ale nawrócenie się dokonało. Chrystus chciał go mieć po swojej stronie. W cudowny sposób ocalił go od śmierci. Początkowy wyrok skazujący na karę śmierci przez ścięcie gilotyną, został nagle zamieniony na 10 lat ciężkiego więzienia po zakończeniu wojny. Rzecz niemożliwa? U Boga nie ma nic niemożliwego. – Ks. Blachnicki urodził się w wigilię uroczystości Zwiastowania Pańskiego – zwraca uwagę ks. Wodarczyk. – Jest to szczegół w życiu ks. Franciszka, o którym często zapominamy, a on zapowiada całe jego życie pełne zawierzenia.

O kilka kroków z przodu

Jeszcze będąc w więzieniu, Franciszek Blachnicki czuje przynaglenie do życia kapłańskiego. Składa Bogu obietnicę, że jeśli przeżyje, wstąpi do seminarium. Obietnicy dotrzymuje. Jego kapłańskie życie oparte jest na mocnych filarach. To – obok wiary konsekwentnej – dar żywego Kościoła, jako wspólnoty, ale również „wszystko obejmującego programu życia i działania”. Temat, który został podjęty w Kościele w ramach Soboru Watykańskiego II, ks. Blachnicki w sposób intuicyjny, czy wręcz proroczy, przeczuwał już o wiele wcześniej. Nauczanie soborowe było niejako potwierdzeniem tych przeczuć.

Wizji żywego Kościoła poświęcił ks. Blachnicki swoje działania naukowe i duszpasterskie. Ruch Światło–Życie, jako żywa wspólnota, jest polem, na którym urzeczywistniane są soborowe idee i reformy. Kard. Karol Wojtyła nazwał Ruch „eklezjologią Soboru przełożoną na język praktyki”. – Fenomen Ruchu polega na tym, że dotyka trzech ważnych sfer dla człowieka – mówi moderator generalny. – Spotkania z Bogiem, z drugim człowiekiem i odkrycia piękna Kościoła, jego aktualności i żywotności. – Celem formacji oazowej jest właśnie odkrycie swojego miejsca w Kościele – dodaje ks. Henryk Bolczyk, wieloletni moderator Ruchu Światło–Życie.

Być może najistotniejszym odkryciem, które w sposób doskonały przepracował w sobie ks. Franciszek Blachnicki, było uczynienie z siebie daru całkowitego. To objawienie, które dokonało się za sprawą Konstytucji soborowej Gaudium et spes (Radość i nadzieja, przyp. A.P.). W punkcie 24. czytamy, że człowiek „nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie”. – Ojciec często to powtarzał – mówi Gizela Skop, jedna z najbliższych współpracownic ks. Blachnickiego, która była przy nim do jego śmierci w Carlsbergu w Niemczech, 27 lutego 1987. – I on tak naprawdę żył, w tym całkowitym oddaniu Kościołowi i człowiekowi.

Normalny święty

– To, co mnie uderzyło od początku w ks. Blachnickim, to dwie rzeczy: prawda o człowieku i wielka miłość do Kościoła, nieustanne jego odkrywanie – wyznaje ks. Bolczyk. – Na pierwszej mojej oazie kapłańskiej, w 1968 r., tyle razy słyszałem te słowa o całkowitym oddaniu siebie, że mnie to w końcu ruszyło – uśmiecha się. – Nie wiem, gdzie i kim dziś byłbym, gdyby nie Ruch Światło–Życie. On stawał się we mnie. Dzięki ks. Blachnickiemu poznawałem Kościół posoborowy w przełożeniu na praktyczny język Ruchu Światło–Życie.

– Czy zdawaliśmy sobie sprawę, że obcujemy ze świętym? – pytają bezpośredni świadkowie życia ks. Blachnickiego. – Widzieliśmy, że był człowiekiem wielkiego zawierzenia i głębokiej relacji z Bogiem. Był człowiekiem modlitwy – mówią Dorota Seweryn i Gizela Skop. – Bez względu na zmęczenie codziennie szedł do kaplicy i spędzał tam długie chwile. – W kontaktach był bardzo prosty – wspomina ks. Bolczyk. – Czy chodziłem przy nim jak przy świętym? Raczej jak przy bardzo normalnym, autentycznym we wszystkim księdzu, który nie może nie być świętym.